Home HomeArct Bohdan Cena Zycia (SCAN dal 752)Józef Bohdan Dziekoński SędziwójArct Bohdan Cena ZyciaArct Bohdan Cena Zycia (2)Arct Bohdan Cena zycia (3)Dziekoński Józef Bohdan SędziwójFeist Raymond E Adept magiiMinier Bernard KrągShute Nevil Ostatni brzegCook Robin Toksyna
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nowepliki.pev.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Przeniosłem tylko z  He-liosa jeden syntetyzator koncentratów odżywczych.Nie żegnałem się z nikim.Siedząc już w kabinie pilota, umieszczonej w sa-mym niemal dziobie, tuż za wylotem głównego miotacza, połączyłem się z  Pro-ximą. Baza potwierdza odbiór meldunku o starcie z drugiego satelity Trzeciej oświadczył Snagg. Hiss pyta, czy przetrzepiesz im skórę. Komu?Zaśmiał się, po czym powiedział: Nie poznaję ich.Opublikowali komunikat z naszymi nazwiskami. Uściskaj ich ode mnie  rzuciłem. Powiedz, że się popłakałem.A przyokazji spytaj, co zrobią z tym pięknym pomnikiem na Evereście? Melduj  do-dałem szybko.144 Podał mi jeszcze raz apogeum równikowej orbity, na jaką wyszły wszystkiestatki.Tachdar nie wykazywał śladu obecności w rejonie Dziewiątej jakichkol-wiek sztucznych obiektów.Promieniowanie w normie. Obejmujesz dowództwo, Snagg.Schodzę z orbity  powiedziałem, uru-chamiając generatory głównego ciągu. Tak, Al  jego głos brzmiał nadal czysto i mocno, pomimo charaktery-stycznego organowego akordu, jaki wypełnił nie wytłumioną kabinę. Thornscię pozdrawia. Dziękuję  mruknąłem.Powiedział jeszcze coś, czego nie dosłyszałem.Po chwili znowu.Tak, jakby rozmawiał z kimś trzecim. Ann również  oświadczył wreszcie. Prosi, żebyś na siebie uważał.Nie znam nic bardziej pożytecznego niż dobre rady.Nie wiem doprawdy, cobym bez nich zrobił.* * *Dobra, sprawna rakieta.Ale człowiek był w niej intruzem.Statek dawał topoznać każdym kolejnym manewrem.Przez najbliższe minuty miałem okazję do-świadczyć wszystkiego, co musieli znosić piloci pierwszych statków księżyco-wych.Przeciążenia jak na poligonie, pod koniec ostatniego kursu.Wgniotło mniew fotel, na klatce piersiowej spoczął dwustukilowy ciężar, zmętniałbym wzrokiemnie ogarniałem wskazań czujników, nie było mowy o doprowadzeniu do końcajakiejkolwiek myśli poza jedną: żeby się to raz nareszcie skończyło.Potrzyma-ło mnie tak dobre dziesięć minut.Inna rzecz, że startowałem niemal pionowo,jak z powierzchni lądu.I jednym ciągiem, bez najkrótszej chociażby aklimatyza-cji etapowej, wszedłem w szybkość podróżną.Zwykle unika się tego w obsza-rze układu planetarnego.Pełno tam zawsze meteorów, odprysków starych planeti satelitów, jakichś zabłąkanych asteroidów.I chociaż okolice Alfy były pod tymwzględem bez porównania czystsze niż sąsiedztwo naszego słońca, wolałem nieryzykować.Wyszedłem wysmukłą parabolą z płaszczyzny ekliptyki, dokładnietak, jak przewidziałem w programie lotu.Neuromat  Kwarka działał bez zarzu-tu.145 * * *Czwartego dnia osiągnąłem cel pierwszego etapu.Znowu doświadczyłem pio-nierskich rozkoszy, tym razem w związku z pracą hamownic.Na orbitę wszedłemjak po sznurku.Wyłączyłem silniki i przeprowadziłem pomiary.Przede wszyst-kim wysłałem dwie sondy.Minęło trzydzieści minut, pózniej godzina, a automatw dalszym ciągu rejestrował ich meldunki.Ale też glob, nad którym zawisłemna wysokości stu dziewięćdziesięciu tysięcy metrów, nie był satelitą Trzeciej.Niebył również planetą.Wybrałem pierwszy księżyc Czwartej.Głównie dlatego, żejak wskazywały pomiary i tak w okresie najbliższych stuleci miał wejść w strefęRoche a.Dawało to pewność, że nie instalowali na nim baz załogowych, najwyżejjakieś radiolatarnie czy automatyczne instrumenty badawcze.Pobyłem na orbicie tak długo, ile było trzeba, aby nabrać pewności, że ichstacje sygnałowe zdążyły mnie wyśledzić i przekazać mieszkańcom systemu wia-domość o powrocie jednej z ziemskich rakiet.Potem zająłem się miotaczem.Nie był to duży glob.Mniej więcej sześćdziesiąt razy mniejszy od Luny.I znacznie starszy.Ale kiedy, odszedłszy na bezpieczną odległość, wystrzeliłemw niego cały jednorazowy zapas energetyczny wszystkich akceleratorów  Kwar-ka , myślałem, że jestem świadkiem wybuchu supernowej.Martwy od milionówlat, wysuszony do cna, pozbawiony nawet kraterów satelita przypomniał sobiewieki gwiazdowej świetności.Rozgorzał jak słońce w straszliwych wybuchachplazmowej protuberancji, powiększając swoją objętość niemal dziesięciokrotnie.Piękna śmierć.I szybka.W ciągu najbliższych nie lat, ale dni rozpadnie się jak ze-schły, wypalony owoc, zdobiąc macierzystą planetę barwnym, jeśli patrzeć z od-ległości milionów kilometrów, pierścieniem krystalicznych okruchów.Nie czekając na to, w dosłownym znaczeniu, uwieńczenie własnego dziełazniszczenia, przesłałem krótki meldunek Snaggowi i wziąłem bezpośredni kursna Trzecią.Jak dotąd, wszystko przebiegało zgodnie z planem.Zostali uprzedzeni.Jeżeli nie chcą, aby ich planetę razem ze wszystkim, cona niej stworzyli, spotkał ten sam los, co martwego satelitę Czwartej, powinnibyć grzeczni.Skąd mieli wiedzieć, gdzie kończą się możliwości przybyszów.Nieznali antymaterii.To wydawało się pewne.Inaczej dawno już uporaliby się z nami.Prędko i higienicznie.146 * * *Obraz oglądany w ekranie czołowym rozmazał się, pokryła go barwna, po-pękana mozaika.Tak wygląda przelot płomieni tryskających z hamownic.Wpra-sowany w twardy fotel, na pół przytomny, pierwszy raz w kabinie pozbawionejautomatów wyrównawczych i pierwszy raz po przeszło sześcioletniej przerwiewchodziłem w atmosferę.Granat firmamentu spłowiał i roztopił się w słonecznej bieli, ale zanim to na-stąpiło, gwiazdy zaczęły filować.Pierwszy sygnał, że nie jest się już w próżni.Pode mną rozpostarł się dywan chmur jak powierzchnia mlecznego jeziora lek-ko zmarszczona od wiatru.Ułamek sekundy i ich strzępy, nagle rozpłomienione,przeleciały wzdłuż iluminatorów.Teraz, na jedno mgnienie, uderzyłem dyszami głównego ciągu.Zaraz potem zmieniłem napęd na chemiczny. Kwark ciężkim łukiem wy-rwał się z lotu koszącego i przeorawszy niższe warstwy obłoków wszedł w niemalpoziomy ślizg.* * *Srebrzystą łuską lśniła powierzchnia oceanu.W oddali zarysowała się regu-larna, aż zbyt regularna linia brzegu.Już byłem nad nią.Szybkość lotu wciążjeszcze za duża dla jakichkolwiek bezpośrednich obserwacji.Pomimo to przy-bliżyłem i powiększyłem obraz na bocznym ekranie.Szczyty, przełęcze, niteczkirzek i nagle pierzchające obrzeża dolin przewalały się barwnymi pasami.Góry po-ciemniały, po czym raptem zapadły w głąb.Otwarła się nieobjęta wzrokiem rów-nina.Leciałem prosto na wschód, wzdłuż równoleżnika, odpowiadającego mniejwięcej ziemskiemu zwrotnikowi Koziorożca.Ponownie wpadłem w noc.Przeznajkrótsze mgnienie, tam gdzie planeta wygasała wąskim, jakby narzuconym napowierzchnię pasem cienia, wypatrzyłem mrowisko drobniutkich świateł.Wyglą-dało z góry jak jedna lampka, przykryta miniaturową siatką na motyle.Nie inaczejprzedstawiają się ziemskie miasta na nocnej półkuli, kiedy podchodzi się do lądo-wania.Potem, już w zupełnym mroku, który bezskutecznie usiłowały rozproszyćtarcze dwóch księżyców, dających w sumie mniej światła niż nasza Luna, kilka-krotnie jeszcze mignęły mi podobne skupiska świetlików.Ale postanowiłem już,że będę lądował przy tym pierwszym, tam gdzie teraz jest świt, zaraz za linią górodgradzających brązową miedzą rozległą równinę od przymorza.147 * * *Kiedy promienie słońca ponownie trafiły w soczewki iluminatorów i prze-strzeliły ekrany, znajdowałem się na wysokości nie przekraczającej dwunastutysięcy metrów.Minąwszy brzeg oceanu poszedłem w dół, aby przemknąwszynad czubami górskiego pasma uderzyć pionowym słupem w niebo.Bezbłędnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •