[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tanner zaœmia³ siê.- Nie oznacza to, ¿e by³eœ w swojej jednostce.Cudów nie ma, Joe!McNeill zakoñczy³ rozmowê:- Z tego wynika, ¿e tylko Peter ma pojêcie o poruszaniu siê w d¿ungli i unikaniu jej zasadzek.By³oby dobrze, gdybyœ nas trochê pouczy³, dopóki czas.Peter rozsiad³ siê wygodniej, popi³ zimnej wody z glinianego garnka i wy³awiaj¹c z pamiêci najwa¿niejsze wiadomoœci, rozpocz¹³ zaimprowizowan¹ lekcjê.D¿ungla, jego zdaniem, mog³a staæ siê b¹dŸ przyjacielem, b¹dŸ wrogiem.Mog³a daæ ludziom po¿ywienie, wodê i schronienie.Mog³a jednak i bezlitoœnie zabiæ.Wszystko zale¿a³o od ludzkieh umiejêtnoœci, rozwagi i ostro¿noœci, ale te¿ i od szczêœcia.- Nie mówcie o szczêœciu, bo mnie znów sraczka ³apie - wtr¹ci³ skrzywiony Duval, który zd¹¿y³ powróciæ do sza³asu.- Przestañ siê denerwowaæ, Henri - powiedzia³ ³agodnie McNeill.- Mamy szczêœcie, bo jeszcze ¿yjemy.A co bêdzie dalej? W twoim jêzyku istnieje powiedzenie „qui vivra, verra” [68], prawda?- Mam nadziejê, ¿e wszyscy do¿yjemy, Alan - odpowiedzia³ cicho Duval.Peter mówi³ dalej o tajnikach tropikalnej d¿ungli.Najwiêkszym wrogiem cz³owieka by³a ¿mija, przezywana kraut.D³ugoœci nie wiêkszej ni¿ pó³ metra, koloru czarnego i z³otawego, gruboœci palca.Jej uk¹szenie powodowa³o natychmiastow¹ œmieræ.Poza tym nale¿a³o liczyæ siê ze skorpionami, jadowitymi paj¹kami, pytonami i dzikami.Tygrysy i inne wielkie drapie¿niki pojawia³y siê, o ile Shannon siê orientowa³, raczej rzadko na Sumatrze, ma³p nie trzeba siê by³o obawiaæ.Nastrojów krajowców nie zna³.Wa¿n¹ spraw¹ by³o odpowiednie wyekwipowanie, zapasy ¿ywnoœci i wody, ale o tych rzeczach trudno by³o marzyæ.Natomiast warto przejrzeæ obuwie, wyreperowaæ buty, przygotowaæ onuce ze szcz¹tków spodni.- Przedzieraæ siê bêdziemy piechot¹.nikt nie podjedzie po nas wytwornym Rolls Royce'm.A co do spotkania Japoñczyków.zobaczymy.Mimo s³ów kacyka przez nastepny dzieñ pozostali jeszcze w sza³asie.Nabierali si³, wypoczywali.Co pewien czas do ciemnawego wnêtrza chaty zagl¹da³y ciemne twarze mê¿czyzn i kobiet, niewysokie i krêpe postaci o wystaj¹cych koœciach policzkowych, okr¹g³ych g³owach i prostych, czarnych w³osach.- Typowi Malajczycy - zauwa¿y³ McNeill.- Przybyli tutaj z pó³wyspu w bardzo dawnych czasach, s¹ pochodzenia mongolskiego.Doskonali ¿eglarze i rybacy.Ich jêzyk, jeœli siê nie mylê, u¿ywany jest na ca³ym Archipelagu Malajskim czy te¿ w Indonezji albo Malajazji, bo te trzy nazwy znacz¹ to samo.- Wiadomoœæ jak z encyklopedii - zaœmia³ siê Tanner.Tubylcy przypatrywali siê le¿¹cym bia³ym ludziom, szeptali jakieœ uwagi, potr¹cali siê ³okciami, uœmiechali.Gdy Peter zagada³ do nich po malajsku, zrozumieli i odpowiedzieli, zachichotali, a co odwa¿niejsi próbowali dotkn¹æ palcami ow³osionego torsu Tannera.W poludnie pomarszczona staruszka przynios³a do sza³asu miski z ry¿em, gotowan¹ kur¹, pieczonymi jajami ¿ó³wia i obranymi ze skorupy owocami duriian.- Nie pisane prawo w tej czêœci œwiata mówi, ¿e nie wolno wyrzucaæ z wioski g³odnego przybysza i nale¿y go nakarmiæ - wyjaœni³ Peter z nik³ym uœmiechem.Po po³udniu trzeciego dnia stary kacyk wspi¹³ siê po drabinie i raz jeszcze przysiad³ obok Petera.W prymitywnych zdaniach powiadomi³, i¿ obcy przybysze powinni opuœciæ wioskê jak najrychlej, nawet tego samego wieczoru.Dalszy pobyt w kam pongu stawa³ siê niêmo¿liwy.Rozeszlo siê ju¿ poœród mieszkañców, ¿e Japoñczycy wyznaczyli nagrodê czterystu guldenów [69] za doniesienie o ka¿dym ukrywaj¹cym siê Bia³ym.Czterysta guldenów stanowi³o wielk¹ pokusê dla ubogich Malajczyków.Peter po trochu spodziewa³ siê tej wiadomoœci i nie okaza³ zdziwlenia.Martwi³ siê tylko stanem Duvala, który, mimo wypoczynku i dobrego po¿ywienia, wygl¹da³ coraz gorzej i czu³ siê coraz s³abiej.- Obawiam siê o niego - szepn¹³ do McNeilla po odejœciu krajowca.- Bêdziemy mu jakoœ pomagaæ - odszepn¹³ Alan.Nakarmieni do syta ry¿em i gotowan¹ kur¹, wkrótce przed zachodem s³oñca opuœcili kam pong.Stary kacyk w miarê skromnych mo¿liwoœci zaopatrzy³ ich w po¿ywienie i tykwy ze s³odk¹ wod¹, po czym wyprowadzi³ na skraj œcie¿yny wyciêtej w d¿ungli.Udzieli³ ostatniej rady, by utrzymywali kierunek po³udniowy, i wraz z gromad¹ mieszkañców wioski obserwowa³ odmarsz obcokrajowców.Peter, za ogóln¹ zgod¹ dowodz¹cy teraz grupk¹, pierwszy ruszy³ wzd³u¿ œcie¿ki i w coraz ciemniej¹cej d¿ungli prowadzi³ kolegów w¹skim, zaroœnietym, wij¹cym siê zygzakami przejœciem.Kam pong znik³ z oczu.Z obu stron rozci¹ga³a siê gêsta, nieprzenikniona œciana zieleni.W górze wznosi³y siê ogromne, rozcapierzone korony gigantycznych drzew, których pnie, czasem o gruboœci kilku metrów, tkwi³y siatk¹ korzeni w wilgotnej, miêkkiej ziemi, a wierzcho³ki tonê³y w niebieskawej mgie³ce, ci¹gn¹cej siê p³ask¹ chmur¹ nad ca³¹ d¿ungl¹.Mimo póŸnej pory panowa³ tutaj duszny, parny upa³.Powietrze by³o tak rozgrzane, i¿ niemal parzy³o przy oddychaniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]