Home HomeBrzezińska Anna Wykłady z psychologii rozwoju człowieka w pełnym cyklu życiaGórniak Alicja Trylogia Krew Życia 01 Pierwsze szeœć kropliArct Bohdan Cena Zycia (SCAN dal 752)Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1Arct Bohdan Cena ZyciaArct Bohdan Cena Zycia (2)Arct Bohdan Cena zycia (3)Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (2)Hadoop.Operations(2012.9) Eric.Sammersamotnoscwsieci
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Głowę muszę sobie su-szyć, jakim argumentem cię osłaniać.Zmiej się głośniej! Ja dziadka o opiekę nie prosiłem  mruknął tamten zuchwale i krótko. Ma domnie policjant interes  znajdzie drogę, nie ma strachu.Wie on dobrze, gdzie mnieszukać. Trafi sam. dorzuciła Kama. Trafi. syknął starzec. Posiedzisz znowu rok. No, to posiedzę. Posiedzisz drugi i trzeci, to cię wreszcie oduczą pleść chłopom smalone duby. Nie dziadek teraz w sądach zasiada, to może tam uszanują mój atlas i epistropha-eus. z cicha mruknął Wiktor. Milcz!  głucho jęknął starzec. Nie zaczepiany zawsze milczę. odburknął.Piotr nie rozumiał tej rozmowy, ale odczuł jej nastrój.Stał oczywiście po stroniedziada generała, gdyż powziął był od razu dla niego sympatię.Swoją drogą rad by byłwejść w rozmowę z tymi młodymi.Język go świerzbiał, żeby się z nimi zewrzeć wjakimś sporze zasadniczym, jak to bywało z kolegami, kiedy za mało było po temudnia, nocy i następnej doby.Tymczasem turkot przed gankiem dał znać, że zajechał pojazd mający zawiezćwszystkich do kościoła.Stary generał oddalił się do swego pokoju i wrócił wkrótce,przebrany w czarny strój cywilny bez żadnej zgoła oznaki wojskowej.Siadł do powo-zu z synem Michałem, cichym, ustępliwym człowiekiem.Na przednim siedzeniuumieściła się Karna i Piotr.Proponowano Wiktorowi, żeby się wdrapał na kozioł, aleon z najzupełniej studencką fanfaronadą oświadczył, że w żadnych kościołach niebywa, że dla niego oto tu jest kościół.Co mówiąc wskazał na niebo, lipy i zboża za28 bramą.Generał poczerwieniał ze złości jak ćwikła i począł mruczeć coś do siebiemieszając polskie i rosyjskie wyrazy o twardych brzmieniach.Wiktor ukłonił się,skierował kroki swe w pole i znikł na zakręcie.Do kościoła było ze dwie wiorsty wyboistej drogi.Zwiątyńka stała na górce, wśródlip i wiązów, w samym środku olbrzymiej wsi, która łańcuchem chat, stodół i ogro-dów przepasywała szeroko rozsiadłe wzgórze.Ludzie szli na nabożeństwo  chłopi wbrunatnych, ciężkich butach i nie lżejszych kapeluszach, kobiety i dziewczęta wchustkach i spódnicach tak barwnych, że aż oczy bolały.Całe ich kolorowe rojowiskoz gwarem krążyło pod murowanymi furtami kościelnego cmentarza.Tamże stałybryczki, powozy i wolanty szlachty z sąsiedztwa.Pierre, który taki widok miał przedoczyma po raz pierwszy w życiu, nie mógł ich nim napaść.Ale też i on ściągał na sie-bie oczy wszystkich ludzi.Ponieważ prastary, ciasny kościółek zapchany był już takszczelnie, że palca by tam nie wcisnął, więc całe opłakańskie towarzystwo zostało nacmentarzu pod lipami.Zresztą Piotr był prawosławny i wprost nie śmiał tłoczyć się downętrza, choć rad by był zobaczyć, jak też to tam jest w samym środku u tych so-wraszczonnych w łatinstwo.Na dworze było bardzo pięknie.Kolosalne lipy pijące od stuleci sok z prochu pra-szczurów tych, co się w ich cieniu teraz modlili, użyczały dalekiego i szczodrego cie-nia.Roje ptasząt świergotały w gęstwinie koron  z głębi kościoła brzmiał ton orga-nów, a czasem samotny głos  kanonika wygłaszającego odwieczny tekst łaciński.W pewnej chwili wielki tłum ludu wysypał się z kościoła na cmentarz i wolno sunąłławą.Za zwartą gromadą wysokich długosukmaniastych chłopów szły dziewczątka wbieli, z wianuszkami ordynarnych nagietek we włosach, sypiąc kwiaty.Za nimi podbaldachimem proboszcz w złocistej kapie podtrzymywany przez dwu co najgrubszychdziedziców z okolicy.Za baldachimem pchał się natłok  narodu śpiewając co pary wgrzesznych cielskach.Dzwonki gwałtownie bijące, potężny śpiew, zapach ziół wszystko to odurzało Pierre a.Stał zapatrzony w widowisko.Kiedy proboszcz, tęgi,zażywny moszterdziej, dzwigający ciężką, złotą monstrancję, mijał grupę opłakańską,rzucił okiem na umundurowanego oficera i długo mu się przypatrywał z pilną uwagą.Podtrzymujący go obywatele  również, chłopi śpiewający z głębi duszy i z głębi ciała również, dziewczęta sypiące kwiaty  również.Piotr poczuł, że jest tutaj zupełnieniepotrzebny.Miał chęć wynieść się co prędzej.Było mu nieprzyjemnie, a nawet przy-kro.Te widoki męczyły go i dusiły swą siłą.Kuzynka Kama szepnęła mu do ucha: Mundur twój, kuzynie, przypomina tutejszym ludziom rzeczy nieprzyjemne.Onto czyni tak złe wrażenie.Pierre doznał na pewien czas mdłej zresztą ulgi.Po sumie towarzystwo wróciło do domu w Opłakanem, spożyto z apetytem obiadzgoła polski, wiejski, z półmiskami kurcząt, salaterkami sałaty, z jarzynami i kompo-tami, po których serce mięknie a myśl popada w optymizm.Po obiedzie spacerowanoociężale w starym i zapuszczonym ogrodzie, bawiono się, jak kto umiał.KuzynkaKama zagrała na fortepianie w dużym salonie i towarzystwo zgromadziło się na tęucztę.Przybył nawet z czworaków, zaułków i okólników szorstki Wiktor.Stary generał wyraził życzenie, ażeby Kama zaśpiewała.Młoda panna wzbraniałasię przez wzgląd na srogość krytyki petersburskiego kuzyna  ale wreszcie.Uderzyław klawisze raz i drugi, przebiegła je.Przerwała i zwróciła się do towarzystwa z za-znaczeniem, że umie ledwo kilka pieśni, a te, które umie, mogą się nie podobać.Oj-ciec jej, pan Michał, machnął ręką na znak, że ten argument nie ma wartości.Kamazagrała po wtóre ten sam wstęp muzyczny.Zaśpiewała mocnym, pięknym, czystym,choć niewyrobionym głosem pieśń pewnego młodego muzyka do słów Juliusza Sło-wackiego:29 Anioły stoją na rodzinnych polachI chcąc powitać lecą w nasze strony,Ludzie schyleni w nędzy i w niedolachCierniowymi się kłaniają korony.Idą i szyki witają podróżneI o miecz proszą tak jak o jałmużnę.Znowu przebrzmiał burzliwy akompaniament, głos z głębi piersi, spod kamienia,co przyciska żywe serce.Zabrzmiały słowa:Postój! o postój, hulanie czerwony,Przez co to koń twój zapieniony skacze? To nic, to mojej matki grób zhańbiony.Serce mi pęka, lecz oko nie płacze.Koń dobył iskier na grobie z marmuruI mściwa szabla wylazła z jaszczuru.Stary generał siedział w fotelu i żuł wstawionymi szczękami jakowąś wewnętrznąsprawę czy pasję.Syn jego Michał wpatrywał się spod oka w córkę z wyrazem głębo-kiego wzruszenia.Wiktor nucił z cicha melodię, zachwycony i nią, i słowami.Pierrenie rozumiał słów, ale melodia wniosła te słowa do jego uszu.Melodia była czarującajak zapach mokrej gałęzi bzu, z którym na całe nieraz życie zrośnie się jakieś wspo-mnienie.Ten język wydał mu się po raz pierwszy dość melodyjnym w swej szorstkości.Niezrozumiałe słowa nabrały koloru i połysku.Gdy przebrzmiała pieśń, oficer popro-sił o wytłumaczenie treści piosenki.Kama z uśmiechem poprawiła fałdy swej sukni i rzekła: Kiedy te słowa właściwie nic nie znaczą.Jak to w pieśniach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •