[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ludzie przechodzili przez bramê, otwart¹ na ich przyjêcie, i rzucali siê na ziemiê.Niektórzy, mniej wytrzymali, rezygnowali nawet z mizernej porcji ry¿u, byli zbyt zmêczeni, a pragnienia ich nie gasi³ kubek ciep³ej i brudnej wody, wydzielanej z aptekarsk¹ skrupulatnoœci¹ przez w³adze obozowe, Powietrze bylo wci¹¿ duszne i parne, najl¿ejszy wietrzyk nie poruszal ga³êzi bananowców.S³oñce, chyl¹ce siê ku widnokrêgowi, nadal pali³o i piek³o.Ckliwy odór roznosi³ siê po caiej „klatce”, powoduj¹c md³oœci i wymioty.Biegunka odbiera³a resztki si³.Nie pozwolono jeñcom na d³u¿szy odpoczynek.DŸwiêki tr¹bki, tak dobrze ju¿ wszystkim znane, oznajmi³y zbiórkê na wieczorny apel.Trzeba bylo nie tylko zwlec siê z legowiska, ustawiæ w dwuszeregu i wyczekiwaæ na komendanta i jego podw³adnych, ale równie¿ przejœæ przez ceremoniê przeliczania jeñców, przeprowadzon¹ z niezwyk³¹ drobiazgowoœci¹, zwykle przeci¹gaj¹c¹ sie nad miarê, gdy bowiem licz¹cy podoficerowie pomylili siê, wszystko rozpoczyna³o siê od nowa i apel trwa³ czasem do pó³nocy.W dodatku – i to by³o najgorsze - nikt nigdy nie wiedzia³, co strzeli do g³owy opas³emu rikungun-siosa Fumijoto lub jego zastepcy, taii Kumiko Adzano.Okrutne kary, w³¹cznie z kar¹ œmierci, wymierzano za najl¿ejsze, czasem wyimaginowane „przewinienia”.Tego jednak dnia odby³o siê szczeœliwie bez zbytniego przeciagania apelu.Dwóch japoñskich socio [39] dokona³o rachunku, z³o¿ono raport komendantowi.Ten poprawi³ okulary na nosie i wyda³ krótki rozkaz.Ponownie odezwa³a siê tr¹bka, dwuszereg za³ama³ siê i na powrót przemieni³ w k³êbowisko ludzi, staraj¹cych u³o¿yæ siê jak najwygodniej do spoczynku, zasnaæ i choæ na krótko zapomnieæ o swym losie.Tu¿ przy wysokim ogrodzeniu z kolczastego drutu roz³o¿y³ sie jak d³ugi nowozelandzki podporucznik, ktory tam w³aœnie znalaz³ trochê wolnego miejsca.Musia³ byæ bardzo zmêczony, mo¿e nawet chory, bo kilka razy ziewn¹³ przeci¹gle i chocia¿ s³oñce jeszcze nie zaszlo, po³o¿yl siê na boku, po chwili przekrêci³ na drugi bok, wreszcie znieruchomia³ i donoœnie zachrapa³.O metry od niego siad³ z podwiniêtymi pod siebie nogami obszarpany, opalony na ciemny br¹z cywil w spodaniach nieokreœlonego koloru i kraciastej koszuli.I on by³ z pewnoœci¹ zmêczony i œpi¹cy, bowiem oczy mia³ przymkniête i kiwa³ siê, jakby zapada³ w drzemkê.Dziwna to by³a jednak drzemka, gdy¿ cywil co chwila unosi³ powieki i b³yskawicznie spogl¹da³ w lewo i w prawo, a przedmiotem jego zainteresowania byli wartownicy miarowo spaceruj¹cy poza ogrodzeniem.Cywil nie spuszcza³ z nich oczu, gdy zaœ Japoñczycy zniknêli za rogiem obozu i skryli sie poza stra¿nicz¹ platform¹, szybko nachyli³ siê i ledwie dos³yszalnie szepn¹³ do chrapi¹cego Nowozelandczyka:- Teraz, Len, prêdko.Nikogo w pobli¿u nie ma!D³ugie ramiona „œpi¹cego” wyci¹gnê³y siê z wolna jak macki, przesunê³y pod dolnym drutem ogrodzenia.Palce napotyka³y le¿¹cy w trawie kabel.Len Hitchcock manipulowa³ przy nim przez moment, potem nerwowo odwróci³ siê do cywila.- Alan! Nie mogê dosiêgn¹æ drugiego kabla - stêkn¹³ z rozpacz¹.Alan McNeill nie traci³ zimnej krwi.Ci¹gle zerkaj¹c w lewo i w prawo, staraj¹c siê jednoczeœnie odgrodziæ Hitchcocka od innych jeñców, odszepn¹³:- Przysuñ siê bli¿ej, próbuj jeszcze raz.Teraz, Len, œmialo! Wszystko jest w porz¹dku.Cia³o Nowozelandczyka poruszy³o siê, znalaz³o przy samym ogrodzeniu, ramiona ponownie wype³z³y na zewn¹trz.- Mam!McNeill wyda³ westchnienie ulgi, ale jego bystry wzrok w porê wykry³ niebezpieczeiistwo.- Len.Cofnij siê powoli.Le¿ spokojnie.„¯ó³tek” idzie.Gdy po chwili przechodzi³ w tym miejscu japoñski wartownik, dostrzec móg³ wewn¹trz ogrodzenia jedynie nieruchom¹ i przeci¹gle chrapi¹c¹ postaæ nowozelandzkiego podporucznika i kiwaj¹cego siê obok, równie¿ „uœpionego”, cywila w brudnych spodniach i kraciastej koszuli.¯o³nierz obrzuci³ ich obojêtnym i znudzonym spojrzeniem, poprawi³ karabin na ramieniu i poszed³ dalej.- Teraz, Len!Palce by³ego elektrotechnika z Wellington wprawnie manewrowa³y przy kablach.Oczy McNeilla wypatrywa³y stra¿ników, nie przeoczy³y ¿adnego poruszenia poza drutami.- Prêdzej, Len.Wydawa³o siê, ¿e praca nigdy siê nie skoñczy.Sekundy mija³y przeraŸliwie powoli, a ka¿da z nich mia³a w sobie zarodek niepowodzenia, klêski, okropnej smierci.- Ju¿, dobrze.— Nowozelandczyk odsapn¹³ i niespostrze¿enie wycofa³ siê na odpowiedni¹ odleg³oœæ od ogrodzenia.- Skoñczy³em, Alan.McNeill nachyli³ siê nad nim.- Czy jesteœ pewien, ¿e.- nie dokoñczy³ zdania, ale sens by³ najzupe³niej zrozumia³y.Hitchcock energicznie kiwa³ g³ow¹.- Najzupe³niej, to znaczy.- zaj¹kn¹³ sie.- O ile w podobnej sytuacji mo¿na w ogóle byæ czegoœ pewnym…Kable skry³em w trawie, nie dojrz¹ z³¹czenia.- Dobrze.Ruszamy siê st¹d.Podnieœli siê powoli, przeci¹gnêli i zmêczonym, znu¿onym krokiem powlekli w stronê wyjœciowej bramy, przed któr¹, jak zwykle, sta³o lub spacerowa³o kilkunastu jeñców, mniej widaæ wyczerpanych od pozosta³ych kolegów niedoli i nie odczuwaj¹cych jeszcze potrzeby spoczynku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]