[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Smukłe czarne przypory z drobnymi żłobieniami, ciemne wzgórki przyczepionych roślin, spiralna droga na górę - delikatna nitka przyczepiona do tarasowo wznoszącej się głównej wieży, od której odchodziły mniejsze spirale.Andrews zapytał Dorthy jak się czuje, a ona przyznała, że jest zdenerwowana jak diabli.Jej talent już zaczął wychwytywać strzępki jego myśli.- Przecież czytałaś ich już wcześniej.- Zanim dotarli do celu i zaczęli odszyfrowywać ten tekst.To miejsce zdominowało ich.tak samo jak całą kalderę.W środku.Nie wiem.Pewnie dlatego tu jestem.Andrews, który już chciał coś odpowiedzieć, zmienił zdanie i zapytał:- A jak tam twój talent?- Jestem gotowa.- Spojrzała w górę, lecz centralną wieżę skrywały otaczające ją wieżyczki.- Boże, jest taka wielka.- Czuje się jak rycerz spieszący na ratunek dziewicy - rzekł Andrews.Jego twarz była ledwie widoczna pod maskującym kapturem.Uśmiechał się.Grobla była tak szeroka, że mogły pomieścić się na niej trzy łaziki obok siebie, a jej czarna powierzchnia tak lśniąca, że zdawało się, iż można w nią wejrzeć.Uginała się sprężyście pod nogami, jakby była z gąbki.Po obu stronach tej czarnej wstęgi nieustannie kręciły się fosforyzujące wysepki organicznego śmiecia.Za fosą grobla wznosiła się w szeroką rampę przechodzącą między dwoma basztami, które dzieliły się na szereg kolejnych odgałęzień, usianych czerwonymi światłami, płonącymi jak paleniska.„Scylla i Charybda” - pomyślała Dorthy, przechodząc między nimi z Andrewsem.Rampa poszerzyła się w wielki plac, który leniwie piął się łukiem w górę.Miał dwadzieścia metrów szerokości? Trzydzieści? Mniejsze chodniki odchodziły od niego jak gałęzie, wijąc się wokół bocznych wieżyczek na różnych wysokościach, o ścianach gładkich, karbowanych, a czasem najeżonych ostrymi kolcami.Twierdza nie wyglądała na zaplanowaną i zbudowaną, lecz bardziej przypominała coś, co wyrosło z ogromnego nasiona.Chodnik ominął kępę ciemnej roślinności, a z góry padły smugi światła.- Tam - rzekł Andrews, przyciskając się do muru.- W tym miejscu zaczyna się napis.Miał postać jednej linii, tworzącej nieprzerwany ciąg znaków przypominających niezwykle skomplikowany encefalogram.Litery i ideogramy sąsiadowały ze sobą, zgrupowane w czteroznakowe grupki, każda oznaczająca jeden koncept, a każdy z nich był częścią większej grupy.Tak jak zakodowane w DNA aminokwasy, które tworzą białko o odpowiednim kształcie i budowie, pierwszo-, drugo-, trzecio- lub czwartorzędowej, która określa jego funkcje.Andrews trzymał w dłoni niewielkie urządzenie, bacznie obserwując jego mały ekran.Ponieważ płaszcz maskujący już upodobnił się barwą do muru, twarz i ekranik urządzenia wydawały się unosić w powietrzu.- Widzę ślady ostatniej grupy, która tu weszła - rzekł.- Obserwuje ich jeden próbnik, jakieś sto do stu pięćdziesięciu metrów nad nami.- Zaczekaj tu - powiedziała Dorthy i ruszyła dalej sama.Ręce swędziały ją z napięcia, a płaszcz maskujący skrywał całą jej postać, pozostawiając tylko cień przesuwający się po ścianie.Linia napisu biegła mniej więcej na wysokości jej pasa i Dorthy, idąc, wodziła po nim ręką.Chociaż napis wyglądał na solidnie wtopiony w mur, nie odbierała nawet najsłabszego związanego z nim znaku.Budulec ściany zdawał się kłuć ją w palce, zimny lecz lekko elastyczny, jak skóra śpiącego smoka.Dorthy zastanawiała się, ile lat ma ta twierdza, czy jest tak stara jak ten przekształcony świat i czy naprawdę jest w jakimś sensie żywa.Żadna konstrukcja nie oparłaby się przez milion lat erozji, chyba że była samoodnawialna.Myślała o skomplikowanych cząsteczkach wplecionych w matrycę żelaza, o włóknach nerwowych, które w tej chwili mogły rejestrować jej kroki.Potem wyczuła przed sobą znajomy już ślad umysłu nowego samca i przestała snuć te rozważania.Kiedy jednak poszła dalej szeroką półką, ślad nie stał się wyraźniejszy i niczego nie zobaczyła.Usłyszała głos Andrewsa:- Wkrótce powinnaś zobaczyć próbnik.Dorthy, skupiona na rytmie swego oddechu, z pulsem powoli oczyszczającym jej umysł, nadal szła w górę i nie odpowiedziała.Nagle ślad stał się wyraźniejszy - wyczuwalna chmura emocji, a jednocześnie poczucie siebie owładnięte jakimś niejasnym nakażem zniekształciło się, skurczyło.Gąszcz grubych pnączy z czarnymi, łuskowatymi liśćmi opadał po ścianie niczym monstrualnie powiększone włosy Meduzy.Gdy Dorthy mijała je, zza zakrętu wypadł nowy samiec i niemal przewracając się w pośpiechu, skoczył ku niej.Zamarła z przerażenia, ale samiec rzucił się na pnącza i zaczął wspinać się po nich, niewiarygodnie zwinnie, zważywszy rozmiary jego pokrytego futrem ciała.W mgnieniu oka wdrapał się na górę i znikł za krawędzią półki.- Chryste - odetchnęła Dorthy.W uchu usłyszała głos Andrewsa:- Co to było?Zapomniała o mikrofonie przymocowanym do jej szyi, przy krtani.- Nic - powiedziała.- Zbieram tylko odwagę.Proszę, bądź cicho.Musze się skupić.Po chwili mogła już iść dalej.Przed sobą wyczuła więcej umysłów, złączonych jednym nakazem, lecz wejrzawszy na krótko w prąd ich myśli dostrzegła tylko nieukształtowaną jeszcze inteligencję, ulotną jak błyski słońca na powierzchni niespokojnego morza.Podchodząc bliżej, miała wrażenie, że uprawia surfing i sunie na grzbiecie załamującej się olbrzymiej fali.Nawet nie musiała się przygotowywać na spotkanie.I nagle za zakrętem ujrzała ich: cztery nowe samce stojące przy ścianie.Wodzili dziwnie małymi, gołymi rękami po napisie, czytając go z bezgraniczną cierpliwością, jakże różną od pośpiechu przeciętnego człowieka, który przesuwa spojrzenie zanim w pełni zrozumie treść, pomijając fragmenty, które uzna za banalne.Te nowe samce czytały symbol po symbolu.Dorthy nie mogła zrozumieć tego, co czytały, lecz sens stał się dla niej jasny niczym linia melodyczna wyłaniająca się z posępnego dysonansu symfonii Mahlera, jak delfin wyskakujący nad buntownicze fale.Powoli ukazywała się jej cała ekosfera twierdzy i wszystkie jej wzajemne zależności: szybko zmieniające się pokolenia zwierząt, powolny i falujący taniec rosnących drzew i trawy, współzależne cykle ziemi, wody i powietrza, wszystko.Pojęła, iż łowcy muszą rozumieć swoją ziemię w sposób niemal nieosiągalny tym, którzy nie są uzależnieni od jej kaprysów.Nie ujarzmiają jej, tak jak farmerzy, którzy usiłują osiągnąć stan równowagi i pompują w nią energię, aby go utrzymać.Oni akceptowali i wykorzystywali nieustanne cykle, zmieniające się w powolnej i statecznej pawanie pod pianą życia.Wszystko to zrozumiała w sekundę i przez chwilę stała oniemiała, jakby ujrzała swoje odbicie w krzywym lustrze i nie mogła oderwać od niego oczu.Trwało to tylko moment.Nowe samce wyprostowały się i luźne fałdy skóry nagle załopotały wokół ich twarzy.Niewątpliwie dostrzegły ją pomimo maskującego stroju.Oszołomiona nowo zdobytą wiedzą, usiłując zebrać myśli, Dorthy odwróciła się, żeby uciec.Silne ramię z potworną siłą chwyciło ją wpół i uniosło w powietrze.W następnej chwili półka zaczęła uciekać w dół, gdy trzymający ją jedną ręką samiec zaczął szybko wspinać się po pnączach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]