[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na karście nie ma zródeł; woda, którą się pije w Sfaroy Kampe, pochodzi ze stud-ni głębinowych i jest czysta, bez smaku.Szorując nad zlewem żelazny rondel, Ekata Sa-chik wciąż miała w ustach dziwny smak zródlanej wody gospodarstwa.Szorowała ron-del twardą szczotką, poświęcając na to więcej energii, niż było trzeba, pogrążona w pra-cy głębiej, niż sięgała granica świadomej przyjemności.Jedzenie się przypaliło i woda,którą do niego wlewała, ściekała z włosów szczotki brązem, lśniąc w świetle lampy.%7ład-ne z nich nie wiedziało, jak gotować na wsi.Prędzej czy pózniej nauczy się i będą mo-gli jeść normalnie.Lubiła domowe obowiązki, lubiła sprzątać, nachylać się z rozpalo-ną twarzą nad piekarnikiem kuchni na drewno, wołać innych na kolację; była to pełnażycia, złożona praca, a nie nudne sprzedawanie u rzeznika, wydawanie reszty, mówie-nie przez cały dzień dzień dobry i do widzenia.Wyjechała z rodziną z miasta, bo jejto obrzydło.Rodzina mieszkająca w gospodarstwie przyjęła ich czwórkę bez uwag, jako klęskęnaturalną, więcej gąb do wyżywienia, ale i więcej rąk do pracy.Było to duże, biedne go-spodarstwo.Matka Ekaty, która niedomagała, snuła się za krzątającą się ciotką i kuzyn-ką; mężczyzni wuj, ojciec i brat Ekaty wchodzili i wychodzili w zakurzonych bu-ciorach; toczyły się długie dyskusje nad kupnem jeszcze jednej świni. Tu jest lepiej niż w mieście, w mieście nic nie ma rzekła owdowiała kuzynkaEkaty; Ekata jej nie odpowiedziała.Nie miała na to żadnej odpowiedzi. Martin chyba tam wróci powiedziała w końcu. Nigdy nie chciał uprawiaćziemi.I rzeczywiście, jej szesnastoletni brat wrócił w sierpniu do Sfaroy Kampe, do pracyw kamieniołomie.Wynajął pokój w pensjonacie.Jego okno wychodziło na tylne podwórko Fabbrego63 ogrodzony kwadrat pyłu i chwastów ze smutną jodłą w jednym rogu.Gospodyni,wdowa po kamieniarzu, była ciemna i chodziła wyprostowana jak Ekata, siostra Mar-tina.W jej towarzystwie chłopiec czuł się swobodnie, męsko.Kiedy wychodziła, rzą-dy obejmowała jej córka i inni lokatorzy, czterej samotni mężczyzni po dwudziestce;śmieli się i klepali po plecach; urzędnik kolejowy z Brailavy wyciągał gitarę i grał pio-senki z teatrów rewiowych, przewracając oczyma wyglądającymi jak rodzynki w słoni-nie.Córka, trzydziestoletnia i niezamężna, śmiała się i robiła dużo zamętu, koszula wy-chodziła jej zza paska na plecach, a ona jej nie poprawiała.Dlaczego robili tyle hałasu?Dlaczego śmieli się, klepali po plecach, grali na gitarze i śpiewali? Zaczynali wyśmie-wać się z Martina.On wzruszał ramionami i burkliwie im odpowiadał.Raz odpowie-dział im językiem używanym w kamieniołomie.Grający na gitarze odprowadził go nastronę i odbył z nim poważną rozmowę o właściwym zachowaniu przy damach.Mar-tin słuchał z pochyloną, czerwoną twarzą.Był rosłym chłopcem o szerokich ramionach.Pomyślał, że może unieść tego urzędnika z Brailavy i skręcić mu kark.Nie zrobił tego.Nie miał prawa.Urzędnik i ci pozostali byli mężczyznami; rozumieli coś, czego on nierozumiał to, dlaczego robili tyle hałasu, przewracali oczyma, grali i śpiewali.Dopó-ki tego nie zrozumie, mogą mu mówić, jak się zwracać do dam.Poszedł do swego po-koju i wychylił się z okna, by zapalić papierosa.Dym zawisł w nieruchomym wieczor-nym powietrzu, które skupiało jodłę, dachy, świat pod wielką kopułą z twardego, grana-towego kryształu.Na ogrodzone sąsiednie podwórko wyszła Rosana Fabbre, krótkim,mocnym ruchem ramion wylała wodę z rondla, a potem znieruchomiała, żeby popa-trzeć w niebo, zniekształcona perspektywą jego spojrzenia z góry, z ciemną głową nadbiałą bluzką, uchwycona w granatowym krysztale.W promieniu sześćdziesięciu mil nicsię nie poruszało z wyjątkiem ostatnich kropli wody w rondlu, które skapywały poje-dynczo na ziemię, oraz dymu z papierosa Martina, odrywającego się smużkami od jegopalców.Powoli cofnął rękę, żeby Rosana nie zauważyła tego dymu.Dziewczyna wes-tchnęła, uderzyła rondlem we framugę drzwi, żeby strząsnąć ostatnie krople, które i takjuż wyciekły, odwróciła się i weszła do środka; trzasnęły drzwi.Błękitne powietrze za-mknęło się bez śladu w miejscu, gdzie przed chwilą stała.Martin wymruczał pod adre-sem tego nieskazitelnego powietrza słowo, którego miał nie wypowiadać w obecnościdam.Po chwili, jakby w odpowiedzi, wysoko na północnym wschodzie zalśniła czystymblaskiem gwiazda wieczorna.Kostant Fabbre był w domu, teraz już cały dzień sam, bo o kulach potrafił przejść nadrugą stronę pokoju.Nikt się nie zastanawiał, jak spędzał te rozległe, milczące dni, a jużna pewno najmniej się zastanawiał on sam.Jako człowiek aktywny, najsilniejszy i naj-bardziej inteligentny robotnik w kamieniołomie, brygadzista od kiedy skończył dwa-dzieścia trzy lata, zupełnie nie miał wprawy w bezczynności czy samotności.Zawszecały czas wykorzystywał na pracę.Teraz czas musiał wykorzystać jego.Kostant obser-64wował go przy pracy nad sobą bez niepokoju czy zniecierpliwienia, robił to uważnie, jakczeladnik obserwujący mistrza.Z całych sił uczył się swego nowego zajęcia bezczyn-ności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]