[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczywiście byłem obywatelskim synem.Ojciec, dorabiający się grosza na żyznej podol-skiej glebie, był trochę.Trochę despotą; matka była.Matką.Miałem cztery siostry; jedną o rok starszą ode mnie drugą o rok młodszą jeszcze jedną i czwartą w kolebce.Wychowanie nasze odbywało się po staroświecku, stosownie do wyobrażeń, zasobów ioszczędności ojca.W drugim roku życia bełkotaliśmy już ,,Ojcze nasz , w trzecim poznawa-liśmy się z elementarzem, w czwartym czytaliśmy wybornie, w piątym zaczynaliśmy pisać.Nauczycielką naszą była matka, egzaminatorem ojciec.Zabawialiśmy się budowaniem domków w wielkim owocowym ogrodzie.Za materiał słu-żyły nam okruchy cegieł i kołki od częstokołu.Towarzyszkami zabaw naszych były mło-dziutkie służące, kotka z ulubionymi kociętami, a czasem łaskawa, choć grozna na pozórKurta.161Aatwa i nienużąca nauka, krzątanie się koło zabawek, pieszczoty matki, opychanie się ła-kociami, sen dziecinny, słodki, nieprzespany, nareszcie marzenia o jakichś gmachach krysz-tałowych zapełniały nam życie.Czasami na podobieństwo grzmotu przestraszał nas gniewnygłos ojca.Natenczas jak koteczki spłoszone chowaliśmy się po rozmaitych kryjówkach, aże-by po chwili rozpocząć na nowo swawole i figle.Razu jednego w piękny dzień letni siedzieliśmy wszyscy w ganku nad ogromną misą tru-skawek.Ojciec jadł swoje ananasowe, z osobnego talerza.Matka była w pokojach.Wtemzaszczekały psy i obces rzuciły się ku otwierającej się furtce.Na podwórzu ukazał się jakiśmężczyzna w szarej nankinowej kapocie, z niewielkim zawiniątkiem pod pachą.Wprawneojcowskie oko poznało, że było to coś z waszecia prawdopodobnie kandydat na ekonoma. Rozbój! Dejdesz! Kurta! zawołaliśmy wszyscy razem.Psy złagodziły napad.Po chwili przybysz oparł strudzoną rękę z zawiniątkiem o słupekgankowy, a drugą zdjął czapkę. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! wyrzekł cichym, lecz dosyć pewnym gło-sem. Na wieki wieków! odpowiedział ojciec. Kto waćpan jesteś? Szukam miejsca nauczyciela, wielmożny panie. A czy już uczyłeś dzieci? Uczyłem, proszę pana.Byłem dwa lata u pani Terajewiczowej w Pilawce i rok u panaPękalskiego w Połonnem. Dlaczegóż tak krótko? Uczniowie moi poszli do szkół jeden do pierwszej, a dwaj do drugiej klasy. Jak się nazywasz? Jakub Grochowicz. Szlachcic? Z antenatów, wielmożny panie.Ojciec wziął z ławki książkę odłożoną przed podwieczorkiem i podał ją panu Grochowi-czowi. Przeczytaj waćpan cokolwiek.Wytrawnym był widać mędrcem pan Grochowicz, bo nawet nie zarumienił się na takiedictum, lecz wziąwszy do rąk Przypadki Doświadczyńskiego, odczytał płynnie i z deklamacjąwłaściwą całą stronicę. Dobrze.A piszesz ładnie?Grochowicz w jednej chwili rozwinął zawiniątko (na wszystko to z gorączkową patrzyli-śmy ciekawością) i wydobył stamtąd kałamarzyk podróżny przedmiot, który od razu zjednałuwielbienie naszej gromadki.Następnie położywszy na słupku wyjętą z kieszeni jakąś ksią-żeczkę, w której znalazło się i pióro, i oparłszy się o poręcz ganku, zaczął pisać. Pokaż waćpan wyciągając rękę, rzekł ojciec.Pismo pana Grochowicza wywołało mu na ustach uśmiech zadowolenia.Książeczka z rąkojca przeszła do naszych.Z uczuciem najgłębszego podziwu dla mądrości przybylca odczyta-liśmy na kartce papieru znany nam na pamięć wiersz Kochanowskiego:Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi.Pismo wydało się nam arcydziełem sztuki kaligraficznej. A arytmetykę umiesz? zapytał ojciec, Nie chwaląc się, wielmożny panie, umiem. Trzy razy siedemnaście? Pięćdziesiąt jeden. Sześć razy trzysta dwadzieścia pięć?162 Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt. W trzydziestu sześciu rublach ile złotych? Dwieście czterdzieści.Ojciec nie panował już nad swoim ukontentowaniem i żartobliwie śmiać się zaczął. Oj, pomyliłeś się. Nie, łaskawy panie odpowiedział również wesoło, ale i stanowczo zarazem mędrzec.W tej chwili uczułem dla pana Grochowicza gorącą sympatię i oddałbym wszystkie swedomki za to, ażeby egzaminowany wyszedł z tryumfem. Ileżbyś chciał za przygotowanie malca do szkół w przeciągu roku?.Przy tym uczyłbyśpanienki arytmetyki. Trzysta złotych, wielmożny panie odrzekł nieśmiało nauczyciel. Zwariowałeś! zawołał z uniesieniem ojciec.Rozpoczął się targ, który nie wiem dlaczego bolał mię niesłychanie.Ojciec ofiarował stozłotych; nauczyciel żądał dwustu pięćdziesięciu; skończyło się na zobopólnym ustępstwie. A zatem powstając i reasumując warunki, rzekł ojciec dwieście złotych, mieszkaniew oficynie, stół z ekonomem, światło i opranie bielizny; a za to dwie lekcje po parę godzin zrana i po obiedzie.Idz waćpan do oficyny rozgospodaruj się.Ale ale.Czyś czasem nietego?. zapytał nieufnie, wskazując wymownym gestem organ przeznaczony do połykania. Nie, proszę pana.Przed obiadem kieliszek, przed wieczerzą, jeżeli łaska, a więcej anikropelki. No, dobrze.W ten sposób zdobyliśmy sobie nauczyciela.Nazajutrz rozpoczęły się lekcje, do których przystąpiłem z dostatecznym zasobem wiado-mości i dobrych chęci.Z panem dyrektorem zaprzyjazniliśmy się bardzo prędko.Było tostworzenie potulne, dobre i potężnie znękane życiem, lecz nie tak znowu rozpaczliwie, ażebytrzydziestoletnie serce jego nie uderzyło niekiedy życzliwszym uczuciem dla ludzi, a usta nieuśmiechnęły się na uśmiech dzieci.Z upodobaniem słuchał paplaniny naszej o domowychwypadkach; z wdzięcznością przyjmował drobne podarunki, które po kryjomu posyłała muprzez nas matka; nie gardził nawet ciastkami i owocami, które mu przynosiliśmy wracając zobiadu, stół bowiem miał skromniejszy od naszego i jadał z ekonomem, panem Buńczukiewi-czem, mężem grozy i bata.Dwa razy tylko obaj ci waćpanowie usiedli z nami przy jednymstole: raz po łamaniu się opłatkiem, a drugi raz po jajku święconym.Pan Buńczukiewicz miałprzynajmniej znajomych, wieczorami na swojej kucej robił wycieczki do wiosek sąsiednich,umizgał się do ekonomówien, grywał z organistą lubarskim w mariasza lub ćwika.Pan dy-rektor był pod ściślejszą kontrolą.Smutne, smutne to było życie bez książek, bez towarzy-stwa, bez przyszłości.Swobodne od lekcji godziny spędzał leżąc na łóżku i wpatrując siębezmyślnie w sufit albo łowiąc natrętne muchy, które natychmiast wypuszczał z dobrodusz-nym uśmiechem, albo też pisząc i przepisując coś w kajecikach z szarego papieru, pozszywa-nych i poobcinanych z największą starannością.Raz przyniosłszy mu parę jabłek, zapytałem: Co to pan dyrektor pisze? Powieść odpowiedział. Proszę mi ją przeczytać. Poczekaj.Niech skończę.Po chwili słuchałem z nadzwyczajną uwagą ukraińskiej legendy o chciwym parochu, doktórego przyrosła skóra wołowa, użyta w celu przestraszenia i ograbienia ubogiego kmiecia,któremu udało się wynalezć skarb, gdy kopał grób dla dziecka swojego.Zachwycony pobiegłem do domu i opowiedziałem ojcu i siostrom o cudownym utworze.Ojciec wyszedł z całą rodziną na ganek i kazał mil przywołać pana dyrektora, dodając,ażeby z sobą wziął rękopis.Dyrektor stawił się na wezwanie.163 Co to za głupstwa czytałeś tam waćpan dziecku? zapytał ojciec. E, to nie głupstwo, proszę pana.To bardzo śmieszna powiastka. Może co nieskromnego? Broń Boże! No, to przeczytaj nam wszystkim.Dyrektor wypełnił rozkaz wyśmienicie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]