[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z ukrycia niespodziewanie lekkim krokiem wyszedł mocno zbudowany mężczyzna.Przy każdym jego ruchu kościane ozdoby zawieszone na skórzanych rzemieniach obijały się zbrzękiem o śmiercionośne narzędzia, które nosił przypięte do pasa.Jego szata naszywana byłakościanymi krążkami wyciętymi z czaszek ofiar; paski sandałów zrobiono z wyprawionejludzkiej skóry.Nawet nie zerknął na rozrzucone po podłodze trupy, choć idąc, omijał kałużekrwi.Obajan Hamoi skinął głową; kosmyk włosów zwisający z, poza tym, gładko ogolonejgłowy opadł mu na kark.- To dobrze.Uniósł potężnie umięśnione ramię i wyjął fiolkę z kieszeni na piersiach.-Jesteś pewien, że wypiła?-Tak samo jak ja, panie.- Fałszywy kupiec znów skłonił się nisko.- Dodałem truciznydo czekolady, wiedząc, że temu napojowi najtrudniej się oprzeć.Jej hadonra uniknąłśmierci, gdyż miał to szczęście, że sparzył sobie język.Ale pani wypiła swoją porcjędo dna.Było tam dość trucizny, by zabić trzech ludzi.Umilkł i oblizał usta.Niespokojny, spocony, opanował zdenerwowanie i czekał.Obajan obracał w grubych palcach fiolkę zawierającą antidotum na rzadką truciznęwymieszaną z czekoladą i wpatrywał się nieruchomo w twarz podwładnego, który nie mógłoderwać oczu od buteleczki; ale wytrwał i pomimo desperacji nie zniżył się do błagania.Usta Obajana rozchyliły się w uśmiechu.- Dobrze się spisałeś.Podał mu fiolkę w zielonym kolorze oznaczającym życie.Mężczyzna, który podawałsię za Janaia z LaMut, wziął tę obietnicę życia drżącymi rękami, szybko złamał woskowąpieczęć i wypił do dna gorzką zawartość.Potem także się uśmiechnął.W chwilę pózniej jego twarz zastygła.Przeniknął go strach i coś, co w pierwszejchwili wyglądało na dreszcz niepewności.Poczuł przenikliwy ból w podbrzuszu i spojrzał napustą fiolkę rozszerzonymi oczami.Jego palce rozluzniły uchwyt i buteleczka z fałszywąodtrutką upadła na ziemię.Pod mordercą ugięły się kolana.Upadł, zgięty wpół.- Dlaczego? - wychrypiał między jednym a drugim spazmem cierpienia.Odpowiedz Obajana była bardzo łagodna.- Dlatego, że widziała twoją twarz, Kolosie.Ona, a także jej doradcy.I dlatego, żeodpowiada to potrzebom Hamoi.Umierasz z honorem, w służbie bractwa.Turakamu powitacię w swym pałacu wielką ucztą i wrócisz na Kole %7łycia na wyższej pozycji.Zdradzony zabójca walczył z cierpieniem.Obajan dodał beznamiętnie:- Ból szybko minie.Już teraz życie z ciebie uchodzi.Umierający człowiek przewróciłbłagalnie oczami, szukając w mroku twarzy tego drugiego.- Ale.Ojcze.Obajan uklęknął i położył poplamioną czerwienią dłoń na czole swego syna.- Przynosisz zaszczyt swojej rodzinie, Kolosie.Przynosisz zaszczyt mnie.- Spoconeciało pod jego dłonią drgnęło w skurczach agonii raz, drugi, i zwiotczało, gdy zwieraczerozluzniły się w chwili śmierci, Obajan wstał i westchnął pośród fetoru.- Poza tym mamjeszcze innych synów.Dał sygnał i wokół niego wyrosła gwardia w czerni.Na jego rozkaz szybko i zręczniewysunęli się z magazynu, zostawiając ciała tam, gdzie leżały.Mistrz Bractwa Hamoi pozostałsam.Wyjął z fałd szaty niewielki zwitek pergaminu i rzucił go do stóp zamordowanego syna.Złoty łańcuch na szyi martwego człowieka przykuje uwagę rabusiów; ciała zostanąznalezione i obrabowane, a papier odczytany podczas pózniejszego dochodzenia.Przywódcabractwa obrócił się na pięcie w stronę wyjścia.Na lepką od świeżej krwi podłogę opadłpowoli czerwono-żółty znak domu Anasatich.* * *Pierwszy ból dał o sobie znać na krótko przed świtem.Mara obudziła się zwinięta wkłębek i stłumiła okrzyk.Leżący obok niej Hokanu zerwał się ze snu.Jego dłonie natychmiastodnalazły ją i objęły z troską.- Czy dobrze się czujesz?Ból minął.Mara oparła się na łokciu i czekała.Nic się nie działo.- To tylko skurcz.Nic więcej.Przykro mi, że cię obudziłam.W szarości przed brzaskiem Hokanu patrzył na żonę.Odgarnął jej z czoła splątanewłosy i kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy po razpierwszy od wielu tygodni.- Dziecko?Mara roześmiała się z ulgą i radością.- Chyba tak.Może mnie kopnął, gdy spałam.Ma bardzo dużo energii.Hokanu przesunął ręką po jej czole i policzku, po czym zachmurzył się.- Jesteś chłodna.- Trochę - wzruszyła ramionami.Jego troska pogłębiła się.- Ale ranek jest ciepły.- Znów przesunął dłonią po jej czole.- I czoło masz spocone.- Nic mi nie jest - odrzekła Mara szybko.- Wszystko będzie dobrze.Zamknęła oczy, zastanawiając się niespokojnie, czy obce napoje, których próbowałapoprzedniego wieczoru, mogły wywołać tę niedyspozycję.Hokanu wyczuł jej wahanie.- Pozwól mi zawołać uzdrowiciela, by cię zbadał.Pomysł, by sługa miał wtargnąć wpierwszą chwilę intymności, jaką dzieliła z Hokanu od tygodni, wzbudził jej gwałtownyprotest.- Mężu, już wcześniej rodziłam - odrzekła ostro i dodała łagodniej: - Czuję się dobrze.** *Jednak przy śniadaniu nie miała apetytu.Widząc, że Hokanu nie spuszcza z niejwzroku, rozmawiała lekkim tonem, ignorując palący ból, który niespodziewanie przeszył jejnogę jak ogień.Usiłowała przekonać siebie, że noga jej zdrętwiała, ponieważ zle usiadła.Niewolnik, który służył jej za degustatora, wyglądał zdrowo.Gdy nadszedł Jican ze swymitabliczkami, zagrzebała się w raportach handlowych, ciesząc się, że ten skurcz przed świtemusunął wreszcie rezerwę Hokanu.Zajrzał do niej dwukrotnie, raz, gdy szedł na porannećwiczenia z Lujanem, a potem znów, gdy wracał, by wziąć kąpiel.** *W trzy godziny pózniej ból się nasilił.Słudzy zanieśli ją ciężko dyszącą do łóżka.Wezwano uzdrowicieli.Hokanu zostawił niedokończony list do ojca i przybiegł do jej boku.Stał, trzymając ją za rękę, całkowicie opanowany, nie chcąc, by jego lęk dokładał się do jejzdenerwowania
[ Pobierz całość w formacie PDF ]