[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W zwykłych okolicznościach nie zastanawiałaby się nad tym dłużej, ale teraz dwukrotnie nawet przystanęła, by grotem włóczni postukać w takie wzniesienie; musiała się uspokoić i przekonać, że to naprawdę tylko wilgotna ziemia i trawa i że nie ma się czego obawiać.Coś jednak zaczęło nurtować cząstkę jej umysłu.Te napawające lękiem zwidy.Dotąd podobnych nie miewała.Strach nie był jej obcy, ale dotyczył zawsze konkretnych zagrożeń: złych ludzi, zimna, głodu, choroby - wszystkiego, co czyha na bezradnych czy nierozważnych.Nigdy j wyobraźnia nie przysparzała jej nowych wrogów.Chciała teraz biec na oślep, gdziekolwiek, byle dalej od tej krętej ścieżki.Lepsza już spieczona, wysuszona pustynia niż to! Ale z trudem zwalczyła tę pokusę; zamiast uciekać, do czego przynaglało ją tłukące się w piersi serce, po namyśle zwolniła kroku i skupiła się na jednej tylko sprawie: na śladach, które zostawili idący przed nią wędrowcy.I dopiero wtedy spostrzegła, że chociaż gdzieniegdzie widniał wyraźny odcisk buta, ważniejszy ślad zniknął.Nie było tropu Uty.Briksja zatrzymała się gwałtownie.Brak śladów łap kotki był dla niej jak głośny, ostrzegawczy dzwonek.Nie miała pojęcia, dlaczego koniecznie musi podążać tropem Uty, ale było to niezbędne i już.Zaczęła się za nim rozglądać.Nie miała ochoty cofać się tą drogą, którą przyszła.Zresztą - spierała się sama ze sobą - nie było to konieczne.A jednak.Bezwiednie szukała dłonią zwiniętego pąka kwiatu, przyciśniętego do piersi, bezpiecznego pod jej odzieniem.A jednak.było to jak rozbrzmiewający gdzieś tuż ponad jej głową rozkaz, którego trzeba posłuchać.Wiedziała już na pewno: musi to zrobić.Pagórki tymczasem przybierały jeszcze bardziej niesamowite i pełne grozy kształty.Wydawały się Briksji litymi wyniosłościami ziemi tylko wtedy, gdy, walcząc z własnym strachem, patrzyła na nie wprost.Kiedy zaś spoglądała na nie kątem oka, odnosiła wrażenie, że na przemian pęcznieją i kurczą się, że zmieniają się ich zarysy.Puściła się pędem, jedną ręką ciągle przyciskając kwiat do serca, drugą trzymając włócznię.Wtem.Tuż przed nią pojawiło się wzniesienie, zagięte w łuk, wyrosłe z ziemi, jakby po to, by ją otoczyć.U jego podnóża urywały się poprzednie ślady jej stóp.Przecież nie.To chyba złuda.? Z zakamarków pamięci wydobyła ułomki opowieści Kuniggod.Uniosła włócznię i - nie zastanawiając się właściwie nad tym, co robi - rzuciła nią z całej siły.Grot zatopił się w ziemi, lekko zadrgało drzewce.To wcale nie była złuda! Zwarty masyw uniemożliwiał jej wycofanie się.Została wpędzona w pułapkę, gdzie przynętę stanowił trop.Briksja wyciągnęła rękę i wyrwała włócznię.Nie wolno jej wpadać w panikę.A jednak przebiegł ją dreszcz strachu, zaś zaciśnięta na broni dłoń zrobiła się wilgotna.Dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty odwracać się plecami do przeszkody.Ale musiała się na coś zdecydować.Pozostawanie w tym miejscu niczego nie mogło zmienić na lepsze.Odwaga, która była dla niej rodzajem odruchu samozachowawczego, podpowiadała Briksji teraz, że skoro została ostrzeżona, najlepsze co może zrobić, to iść i stanąć twarzą w twarz z prześladowcą; lepiej prędzej niż później, nim zdąży zmienić zdanie.Kolejny raz pokonywała tę samą drogę.Ślady butów nadal były dobrze widoczne.Dokąd zmierzała ta trójka? Od jak dawna Briksja szła zwodniczym tropem? Podobne rozważania były teraz bezużyteczne.Przecież i tak mogła polegać wyłącznie na sobie.Ten, kto urządził tę pułapkę, najwyraźniej nie śpieszył się z ujawnieniem.Było to dla Briksji męczące.Nie kończące się oczekiwanie na atak osłabiało jej gotowość.Tu i tam spotykała jeszcze jakieś wzniesienia, aż w końcu.Miała wrażenie, jakby wychodziła z zaciemnionego pokoju na ostre światło dzienne.Wcześniej marzyła o tym, żeby znaleźć się na pustyni, żeby być jak najdalej od rzucających cienie pagórków.Teraz, kiedy to się ziściło, krajobraz odpowiadał jej znacznie mniej, niż się spodziewała.Rozpościerała się przed nią bezkresna kraina, pozbawiona nawet tych nędznych strzępków zarośli czy kęp trawy, które można było spotkać na skraju Odłogów.Tu leżała skorupą jedynie żółta, pokryta rudymi smugami ziemia, poprzecinana siecią wyżłobień biegnących w tak wielu różnych kierunkach, że Briksja nie mogła uwierzyć, aby była to pozostałość po jakichś, płynących tędy niegdyś, potokach wody.Ku górze wznosiły się, niby zaciśnięte gniewnie pięści, brudnoczerwone odkrywki z grubymi czarnymi żyłami.Z nieba lał się żar przypominający falę gorąca, jaka uderza z otwartego chlebowego pieca.Oddychała z trudem.Iść w ten skwar, stąpać bosymi stopami po spieczonej, rozpalonej do czerwoności ziemi.- nie, to niemożliwe.Chociaż nie dowierzała labiryntowi wzniesień, uznała, że musi tam wrócić.Obróciła się i.Gdzież się podziała luka, którą dopiero co wyszła?Pogrążona w rozterce, Briksja stała wsparta na włóczni, zaciskając na niej kurczowo dłonie.Potrząsnęła głową, zamknęła oczy i otworzyła je dopiero po dłuższej chwili.To, co tym razem ujrzała, musiało już być naprawdę omamem! Ogromne masy ziemi nie mogły przesunąć się w tak krótkim czasie.A jednak.Popatrzyła na prawo, potem na lewo: otaczał ją wznoszący się wysoko ziemny wał, w którym nie było najmniejszej nawet przerwy.Briksja przypadła do zbocza, po którym miała nadzieję jakoś się wydostać.Jedną ręką trzymała włócznię, której grot wbijała w ziemię, drugą zaś chwytała za kępy trawy - i tym sposobem podciągała się w górę.Ponieważ wciąż nie dostrzegała żadnego przejścia, pięła się dalej.Trawa była ostra niczym świeżo wygładzony nóż dziewczyny (robiła to dopiero wczoraj?)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]