Home HomeWspółczesne tendencje w pomocy społecznej i w pracy socjalnej red. Mirosław Grwisński, Jerzy KrzyszkowskiAndrzejewski Jerzy Lad serca (SCAN dal 764)Gordon R. Dickson Smok i Jerzy 2 Smoczy rycerz, t. 1Kosinski Jerzy Gra (SCAN dal 1003)Pilch Jerzy Pod mocnym aniolemAndrzejewski Jerzy Lad serca (2)Kosinski Jerzy Gra (2)Kosinski Jerzy Gra (3)Weber Ringo tom 4 Nas niewieluA imie jej Ciemnosc
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mostlysunny.pev.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Pamiętam, było to jakoś o zachodzie słońca: Marta z Tomem na ręku poszła ku cieplicom,a my siedzieliśmy obaj w milczeniu na wybrzeżu morskim.Piotr patrzył długo za odchodzącą, a potem zaczął z cicha liczyć księżycowe dni, które-śmy już przeżyli.- Dwudziesty trzeci zachód słońca - odezwał się wreszcie głośno.- Tak - odparłem bez myśli - dwudziesty trzeci, jeśli policzymy i dnie spędzone na biegu-nie, podczas których, co prawda, nie mieliśmy zachodów.- I co dalej? - spytał Piotr.Ruszyłem ramionami:-Nic.Jeszcze kilkanaście zachodów, może kilkadziesiąt lub paręset i będzie koniec.Tomzostanie sam.- Nie o Toma mi idzie - rzekł.A po chwili dodał: - W każdym razie jest zle.Milczeliśmy dość długo, potem Piotr znów zaczął:- Marta.- A tak, Marta - powtórzyłem.- Trzeba coś postanowić?Zdawało mi się, że w głosie jego usłyszałem znowu tę nutę, pamiętną mi z okropnej po-dróży przez Mare Frigoris po śmierci Woodbella.Odezwał się we mnie głuchy bunt.Spoj-rzałem mu bystro w oczy i odrzekłem z naciskiem:- Trzeba.On uśmiechnął się jakoś dziwnie i nic nie odpowiedział.Tego dnia nie mówiliśmy już więcej o tej sprawie.Długa noc przeszła w milczeniu i nu-dzie.Tom był trochę niezdrowy i Marta, zaniepokojona, ciągle nim była zajęta.Patrzyliśmyna jej bezbrzeżna czułość macierzyńską i kto wie czy nie wtedy właśnie zrodził się w nas nie-świadomie wstrętny plan wyzyskania jej miłości dla dziecka, aby ją nakłonić do uległościwzględem naszych życzeń.W każdym razie ta noc pustki i nudy przekonała nas, iż trzebaostatecznie  coś postanowić.Rankiem następnego dnia wybraliśmy się z Piotrem do lasów u stóp Otamora.Podczastej wycieczki omówiliśmy sprawę ostatecznie: jeden z nas miał pojąć Martę za żonę, a drugizobowiązać się nigdy mu w drogę nie wchodzić.- Jeden z nas! - powtarzałem w myśli te słowa z jakimś tęsknym i bolesnym niepokojem.W ustach Piotra, gdy je wymawiał, brzmiały jak grozba.Nie wiem, możem się łudził, aletak mi się zdawało.Wybór między nami dwoma mieliśmy pozostawić Marcie, a dopiero wrazie gdyby go bezwarunkowo nie chciała dokonać, mieliśmy ciągnąć losy.Piotr upierał sięwprawdzie, aby rzecz od razu dać losowi do rozstrzygnięcia, twierdząc, że Marta nie zechcewybierać, ale ja sprzeciwiłem się temu stanowczo i wymogłem na nim tyle, że się zgodził47 wpierw Martę zapytać o zdanie.Przystał na to niechętnie i mówiąc wreszcie:  tak , miał naustach zagadkowy uśmiech, a w oczach dziwnie niedobre błyski.Przyszedłszy do domu, zwlekaliśmy jeszcze długo ze stanowczą rozmową, tak byliśmypewni niechęci Marty względem tego, z czym mieliśmy się do niej zwrócić.Przez cały czasPiotr chodził zamyślony i ponury, udając, że się czymś zajmuje, a ja błąkałem się nad mo-rzem z sercem pełnym niewytłumaczonej obawy.Tego dnia miały się losy nas wszystkichrozstrzygnąć.Wreszcie nadchodziło południe, duszne i upalne.Słońce, świecące na niebie od stu kilku-dziesięciu godzin, prażyło całą okolicę nieznośnym skwarem, od którego więdły rośliny, cze-kając odświeżających deszczów.Nad morzem od południowo-wschodniej strony, tam, gdziesłońce już przeszło ponad równikiem, zbierały się gęste i czarne chmury.W niewielkich od-stępach, podczas których powietrze wisiało nad nami zastygłe i ciężkie, zrywał się szalony,krótkotrwały wicher, bił o brzeg morskimi falami, wichrzył lasy, łamał perliste fontanny gej-zerów i wył między skałami, zapowiadając codzienną porę burz.Z letniego domku na wybrzeżu przenieśliśmy się do pieczary w okolicy gejzerów, którasłużyła nam zazwyczaj za schronienie w czasie burzy.Siedzieliśmy właśnie wszyscy trojeprzed jej wejściem, a mały Tom, czepiając się kolan matki, usiłował spacerować na własnychnogach naokoło tej podpory, kiedy Piotr rzucił na mnie znaczące spojrzenie, a potem z wyra-zem nagłego postanowienia zwrócił się ku Marcie.Uczułem przyspieszone bicie serca, które mnie aż w gardle dławiło.Nadchodząca burzadziałała na nas zawsze podniecająco; tego dnia przyłączyło się jeszcze osobliwe rozdrażnie-nie, spowodowane myślą o bliskiej i stanowczej, a tak ważnej rozmowie z Martą.Szczególniena Piotrze znać było nienaturalny stan: rozszerzone zrenice błyszczały mu niespokojnie, pierśwznosiła się szybko w nierównym oddechu, a na policzkach paliły się krwawe wypieki.Pa-trzyłem weń z zapartym oddechem, a on bez wstępów i przygotowań zapytał tak wprost:- Marta, którego z nas wolisz?Marta, zaskoczona tym nagłym pytaniem, zdawała się zrazu nie rozumieć, o co mu cho-dzi.Popatrzyła ze zdumieniem na mnie, na niego, potem znów na mnie i wzruszyła pogardli-wie ramionami.Piotr powtórzył:- Marta, którego z nas wolisz?Jego wzrok, uparcie w nią wbity, musiał jej więcej powiedzieć niż to pytanie, gdyż naglewszystko zrozumiawszy zbladła i z lekkim okrzykiem zerwała się z siedzenia.W ręku błysnąłjej znowu sztylet, którym już raz groziła Piotrowi.- Z was? %7ładnego! - krzyknęła.Piotr przybliżył się o krok.- A jednak musisz wybierać i.wybrać - rzekł z naciskiem.Jej oczy w niemej rozpaczy zatrzepotały jak ptaki, opętane przerażeniem.Zdawało misię, że przez chwilę, przez krótką, przelotną chwilę zatrzymały się na mojej twarzy z jakimśbłagalnym wahaniem czy namysłem - ale nie! to musiało mi się zdawać, na pewno tylko misię zdawało, gdyż w tejże chwili podniosła obronnym ruchem rękę ze sztyletem i wyrzekłatwardo:- Nie wybiorę, a ciekawam, który z was się do mnie zbliżyć ośmieli! Nie chcę żadnego!i znów, pamiętam, zdawało mi się, że ostatni wyraz zmiękł jej dziwnie w ustach, a oczyjej znów się z mym wzrokiem spotkały - ale niewątpliwie było to tylko złudzenie.Byłemwówczas tak podniecony.Zwięty Boże! chcę wierzyć, że to było złudzenie!Tom, gdy matka wstała, usiadł na ziemi i patrzył z zaciekawieniem na całą scenę.TerazPiotr dotknął ręką jego głowy.Marta to spostrzegła.- Precz! - zawołała z trwogą - precz! nie zbliżaj się do niego! on mój!48 Piotr się nie ruszył.Dotykając wciąż palcami głowy malca, patrzył na Martę uporczywiez szyderczym uśmiechem.- A co będzie z Tomem? - spytał wreszcie.Marta zawahała się.- Z Tomem? co będzie z Tomem? - powtórzyła prawie bezwiednie.- A tak, gdy my pomrzemy, a on zostanie sam.Te słowa uderzyły w nią jak piorun.Otworzyła szeroko oczy, jakby dostrzegłszy nagle otchłań, o której dotąd nie myślała; wes-tchnęła głęboko i usiadła, czując snadz, że sił jej brakuje.- Tak, co będzie z Tomem.- powtarzała szeptem, patrząc na dziecko z bezradną rozpa-czą.A Piotr wtedy zaczął jej tłumaczyć i przedkładać, że dla miłości Toma musi wybrać jed-nego z nas [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •