[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie należało pytać, lepiej było nie wiedzieć,komu potrzebne są zdobywane w trudzie drobne okruchy faktów i informacji.Ważny był cel, którego nietrudno się domyślić.Gdyby go spytano, Robert nie umiałby zapewne uzasadnić motywów, któreskłaniały go do brania udziału w tej konspiracji.Zajęty na co dzień mniej lub bar-dziej interesującą pracą w Instytucie Ochrony Roślin, poświęcał resztę czasu nawypełnianie zadań zlecanych przez organizację.Traktował to jako swoją prywat-ną rozgrywkę intelektualną z przybyszami, których ani lubił, ani nienawidził 53tak, jak niekoniecznie darzy się sprecyzowanymi uczuciami przeciwnika w partiiszachów czy w brydżu.Stawczak był zdolnym biologiem, lecz ograniczoność tematyki badań prowa-dzonych w instytucie krępowała jego możliwości.Tajne prace, wymagające nierazszczególnego sprytu i pomysłowości, pozwalały mu na wyżycie się umysłowe.Nie dawało to jednak poza uznaniem najbliższych, wtajemniczonych kolegów żadnych jawnych splendorów.Sposób, w jaki Robert Stawczak zdyskontowałswój spryt na polu oficjalnej nauki, wzbudził podziw i wesołość wszystkich jegowspółpracowników.Tytuł jego rozprawy doktorskiej brzmiał: Niemożność ist-nienia rzekomej rodziny Formicidae w świetle badań modelowych.Teza, którą postawił i teoretycznie biegle uzasadnił młody uczony, choć abso-lutnie nieprawdziwa, była ze wszech miar zgodna z obowiązującą doktryną, gło-szoną w celu przypodobania się Proksom, z niewytłumaczoną zaciętością zwal-czającym nieszczęsne Formicidae.Ponury i gorzki dowcip, zawarty w owej pracy,polegał na tym, że największe autorytety w zakresie entomologii nie śmiały obalićewidentnej bzdury.Metodologia wywodu była bowiem bez zarzutu, a założeniai wnioski zgodne z oficjalnie głoszonymi poglądami.Była to złośliwa zemsta Stawczaka na własnych szefach, którzy w swej pokor-nej lojalności gotowi byli poświęcić prawdę dla zachowania osiągniętej pozycjiw tym Umownym świecić kompromisów.Zemsta tym okrutniejsza, że ośmie-szywszy dostojne gremium autorytetów, mógł być pewien bezkarności: przez sa-mo podjęcie takiego tematu zyskał w instytucie pozycję nie do podważenia.Doktorat Stawczaka, choć dla wszystkich (z nim samym włącznie) ewidentniebezwartościowy, przysporzył mu sympatii i cichego rozgłosu w kołach zwią-zanych z organizacją, sprawa miała niebagatelne znaczenie jako swego rodzajudemonstracja i protest przeciwko podporządkowaniu nauki doraznym celom poli-tycznym,Stawczak spojrzał raz jeszcze na zegarek i podniósł wzrok na dyrektora, uty-skującego wciąż na te same problemy. Tak, tak. zgodził się Robert grzecznościowo, nie usiłując nawet po-chwycić sensu ostatnich zdań rozmówcy. Wszyscy wiemy, jak jest.Cóż jednakmożemy zrobić każdy ma swoje jedno niezbyt długie życie, chce mieć coś dla sie-bie, dla najbliższych, pożyć jak człowiek.i rudno od nas wymagać donkiszoteriiw imię nieosiągalnych celów.Widać trafił dobrze w ton narzekań dyrektora, bo ten skwapliwie kiwał głową,a twarz rozjaśniła mu się błogim poczuciem słuszności własnej postawy życiowej. Kupił pan coś u nas? zagadnął, zmieniając temat Trochę miodu i parę drobiazgów, nic specjalnego. Miód? No, no.Boję się, że pan go straci na najbliższym przejściu gra-nicznym. A, niech tam powiedział Robert pogodnie byle nie grzebali miw próbkach, które od was dostałem.Myślę, że policja graniczna powinna ho-norować zezwolenie? Policja tak.Gorzej z Proksami, ale to, co pan wiezie, nie powinno wzbu-dzać ich podejrzeń.Oni zwracają uwagę głównie na aparaturę badawczą, aparatyfotograficzne, przyrządy optyczne. Właśnie.Ciekaw jestem, dlaczego?54 A czy to kiedykolwiek wiadomo, doktorze? Co oni myślą, o co im chodzi. Dyrektor uśmiechnął się melancholijnie.Robert wiedział dokładnie, o co chodzi Proksom w tym przypadku.Wiedziałto zapewne i dyrektor, lecz z zawodowej ostrożności wolał udawać, że nie mao tym pojęcia.Robert bawił się w duchu tą obłudą starszego kolegi-naukowca.Próbki, które wiózł, nie miały dla niego specjalnego znaczenia.Były jedy-nie pretekstem do odbycia tej podróży.Tutaj, we współpracującym instytucie,też działała komórka organizacji i z nią właśnie Robert załatwiał najważniejsząsprawę.Teraz miał już to, o co mu chodziło, mógł spokojnie wracać. Dziękuję za miłe przyjęcie, a w imieniu szefów za próbki.Wyniki oczy-wiście przekażemy, jak zwykle.Zcisnął dłoń dyrektora i wyszedł na korytarz, a potem na parking, gdzie stałjego samochód.Akumulatory były naładowane, silnik szumiał cicho na wolnychobrotach.Robert sprawdził światła i zajrzał do bagażnika.Obok pojemnikówz próbkami stała drewniana baryłka.Upchnął ją starannie pomiędzy pakunkami,by nie przesuwała się w czasie jazdy.Spojrzał na fronton gmachu.W jednymz okien dostrzegł dwie twarze.Nieznacznie uniósł dłoń na pożegnanie, zatrzasnąłdrzwiczki samochodu i ruszył.Było wczesne popołudnie.Robert jechał powoli dobrą betonową szosą, roz-glądając się po okolicy.Miasto zostało z tytu, teraz po obu stronach drogi ciągnąłsię sosnowy las.Ruch był niewielki, czasem tylko wyprzedzał go jakiś ciężarowysamochód załadowany balami drewna.Po godzinie jazdy zatrzymał samochód na poboczu, spojrzał na mapę i spraw-dził czas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]