[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlamnie oznaczało to wstawanie z łóżka, gdy obudził mnie Brus, i deptanie mu popiętach w drodze do kuchni, gdzie jadłem tuż obok niego.Potem stale byłem jegocieniem.Rzadko spuszczał mnie z oka.Chodziłem za nim krok w krok, przyglą-dałem się jego pracy i w końcu po trochu zacząłem mu pomagać.Przy wieczerzysiadałem na ławie u boku Brusa, a on wszystkowidzącym spojrzeniem doglądałmoich manier przy stole.Potem szedłem na górę, do izby, gdzie przez resztę wie-czoru, wpatrzony milcząco w płomienie, czekałem na jego powrót lub przygląda-łem się, jak pił i pracował: naprawiał uprzęże albo je robił, mieszał jakieś maści,37przygotowywał lekarstwo dla chorego konia.On pracował, a ja się mimo woliuczyłem, choć jak pamiętam niewiele rozmawialiśmy.Dziwi mnie teraz, żew ten sposób minęły mi niemal trzy następne lata.Nauczyłem się postępować podobnie jak Sikorka: w te dni, gdy Brus był zajętygdzie indziej przy polowaniu czy przy zrebieniu się kobyły wykradałem dlasiebie okruchy czasu.Raz ośmieliłem się wymknąć ze stajni, gdy wypił za dużo.W tych chwilach wolności szukałem swoich kompanów i biegałem z nimi miej-skimi zaułkami.Brakowało mi Gagatka, brakowało tak dotkliwie, jak gdyby Brusodciął mi prawą rękę.Jednak żaden z nas już nigdy nie wspomniał o szczeniaku.Kiedy tak pogrążam się we wspomnieniach, rozumiem, iż Brus był równiesamotny jak ja.Nie dostał zezwolenia na podążenie za księciem Rycerskim nawygnanie i musiał się opiekować bezimiennym bękartem, w którym odkrył skłon-ności, równoznaczne dla niego z perwersją.W dodatku, gdy zraniona noga wresz-cie się zagoiła, stało się jasne, iż nigdy już nie będzie równie dobrze jak niegdyśjezdził konno, polował, a nawet chodził.Wszystko to musiało być bardzo trudnedla człowieka takiego jak Brus.Nigdy nie słyszałem, by komukolwiek się żalił.Ale też, gdy tak spoglądam w przeszłość, nie dostrzegam nikogo, komu mógłbysię poskarżyć.Obaj byliśmy więzniami samotności, a gdy siadywaliśmy razemwieczorami, każdy z nas patrzył na tego, którego za to winił.Wszystko z czasem mija, więc wraz z upływem miesięcy, a następnie lat,powoli znajdowałem sobie miejsce w schemacie codziennej rutyny.Usługiwa-łem Brusowi: przynosiłem mu potrzebne narzędzia i leki, zanim zdążył poprosić,sprzątałem po jego oporządzaniu zwierząt, pilnowałem, żeby sokoły miały czystąwodę, i wyciągałem kleszcze psom wracającym z polowania.Ludzie przywyklii nie wytykali mnie już palcami.Niektórzy zdawali się w ogóle nie dostrzegaćmojej obecności.Stopniowo Brus nieco mniej skrupulatnie mnie pilnował, ale jai tak ciągle dbałem, żeby się nie dowiedział o moich wypadach do miasta.Były w twierdzy inne dzieci, także moi rówieśnicy, niektórzy nawet ze mnąspokrewnieni kuzyni drugiego lub trzeciego stopnia.Nigdy nie nawiązałemz żadnym prawdziwej przyjazni.Młodsze pozostawały pod opieką matek albonianiek, starsze miały swoje obowiązki.Większość dzieci traktowała mnie z roz-myślnym okrucieństwem; byłem obcy.W ten sposób, choć bywało, że nie widzia-łem się ze Sztyletem, Krową czy Sikorką czasem całe miesiące, i tak pozostawalioni moimi najbliższymi przyjaciółmi.Podczas zimowych wieczorów, gdy miesz-kańcy twierdzy zbierali się w sali biesiadnej, by słuchać ballad, oglądać występyteatrów marionetek czy zabawiać się różnymi grami, ja badałem zakątki warownii szybko się nauczyłem, gdzie jestem mile widziany, a gdzie nie.Trzymałem się z daleka od królowej, bo jeśli mnie zauważyła, zawsze znajdo-wała w moim zachowaniu jakieś uchybienie i karciła zań Brusa.Książę Władczytakże stanowił zródło niebezpieczeństwa.Był mężczyzną w sile wieku, a nie miałżadnych skrupułów, by brutalnie odepchnąć mnie na bok, jeśli przypadkiem zna-38lazłem się na jego drodze, albo rozdeptać drobne przedmioty, które sobie akuratupatrzyłem do zabawy.Był wyjątkowo pedantyczny, a przy tym mściwy; nigdynie zauważyłem podobnych cech u księcia Szczerego.Nie twierdzę, że książęSzczery poświęcał mi wiele czasu, ale traktował mnie życzliwie.Przy przypad-kowym spotkaniu, mierzwił mi włosy albo dawał drobną monetę.Któregoś razusłużący przyniósł do pokoju Brusa kilka małych drewnianych zabawek: figurkiżołnierzyków, koniki i powozy.Obdrapana farba świadczyła, że Szczery znalazłje gdzieś w zapomnianym kącie skrzyni i zapewne przyszło mu do głowy, że mo-głyby sprawić radość dziecku.Nie przypominam sobie, by jakaś inna zabawkamiała dla mnie większą wartość.Gruzeł stanowił dla mnie kolejne zagrożenie.Tylko jeżeli Brus był w pobliżu,odzywał się do mnie miło, traktował dobrze, korzystał z mojej pomocy.Normalniedawał mi do zrozumienia, że nie chce mnie widzieć i nie życzy sobie, bym mu sięplątał pod nogami.Rozumiałem doskonale, że był o mnie zazdrosny, bo od kiedyBrus miał mnie pod opieką, nim się mniej interesował.Nigdy nie był dla mniejawnie okrutny, nigdy mnie nie bił, nigdy nie wyzywał, ale czułem jego niechęć,więc starałem się schodzić mu z drogi.%7łołnierze wszyscy mieli dla mnie wiele wyrozumiałości.Poza małymi ulicz-nikami z miasta byli dla mnie chyba najbliższymi przyjaciółmi.Jednak bez wzglę-du na to, jak tolerancyjni są dorośli mężczyzni w stosunku do dziesięcioletniegochłopca, niewiele mają z nim wspólnego.Przyglądałem się ich grze w kości i słu-chałem opowiadań, ale bywały też dni, gdy nie chodziłem do żołnierzy wcale.A Brus, choć nigdy nie zabraniał mi odwiedzania wartowni, nie krył, że mu sięnie podoba, gdy tam spędzam czas.Tak więc nie byłem członkiem społeczności twierdzy.Jednych unikałem, in-nych obserwowałem z dala, jeszcze innym byłem posłuszny.Z nikim jednak nienawiązałem serdecznej znajomości.Któregoś dnia, w czasach gdy jeszcze byłem odrobinę nieśmiałym dziesię-ciolatkiem, wczesnym rankiem bawiłem się ze szczeniakami pod stołami w sa-li biesiadnej.Poprzedniego dnia wypadła jakaś szczególna okazja i świętowanieprzeciągnęło się do póznej nocy.Brus spił się do nieprzytomności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]