[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rheta pachniała perfumami Gucciego, była tak słodka i miła, że chciałem natychmiast pochylić się nad stołem i ją pocałować.- Zdaje się, że o wpół do trzeciej masz spotkanie z Danem? - zauważyła.- To co? Zdążę.To parę kroków ode mnie.Oblizała usta koniuszkiem języka.- Muszę wrócić do laboratorium i skończyć badania.Jeśli coś zawalę, Dan mnie obedrze ze skóry.- Dana zostaw mnie.Nasze sprawy są ważniejsze niż badanie wody.- Nie jesteś zmęczony? - Odłożyła widelec.- Próbujesz sobie to wyperswadować?- Nie.Nic z tych rzeczy.- No to kończ i jedziemy.Nie mówiliśmy wiele, dojadając nasze potrawy i dopijając wino.Patrzyliśmy sobie w oczy z namysłem, rozważając za i przeciw.Kiedy płaciłem rachunek, przy kasie dali mi pudełko zapałek i garść czekoladek miętowych.Wreszcie ruszyliśmy do samochodów niczym kochankowie na europejskim awangardowym filmie, którzy przy każdym kroku sprawdzają pogodę, siłę wiatru i uczuć.Rheta przyjechała bardzo poobijanym beżowym volkswagenem.- Może pojedziesz ze mną - zaproponowałem.- Odwiozę cię tu później i wrócisz prosto do miasta.- Dobrze.- Skinęła głową.Ona również nie chciała psuć nastroju.Oboje wiedzieliśmy, że po południu będzie musiała pracować w laboratorium, a wieczorem spotka się z Twardzielem Packerem, ale w tej chwili znaleźliśmy się w naszej magicznej przestrzeni, gdzie wszystko było możliwe i nie obowiązywały żadne prawa.Shelley niechętnie zrobił miejsce dla Rhety, a ja zapaliwszy silnik, ruszyłem z parkingu przed restauracją.Włączyłem radio, żeby wypełnić ciszę panującą między nami.Co jakiś czas patrzyliśmy na siebie z uśmiechem, ale oboje wiedzieliśmy, że więź, która nas łączy, jest bardzo słaba i wszystko może się skończyć, nim się naprawdę zaczęło.W radiu Nils Lofgren śpiewał “Slow Dancing”.Droga do New Preston migała nam przed oczyma niczym slajdy w projektorze.Widok na budynek straży pożarnej w Northville.Drzewa, skały i białe, drewniane domy.Szosa biegnąca gwałtownie w dół, przysypana liśćmi.Podjazd pod mój dom.Drzwi frontowe.Salon.Stanęliśmy przy kominku, rozpiąłem Rhecie wełniany płaszcz.Ucałowałem ją w czoło, później w nos i usta.Po sekundzie wahania odpowiedziała pocałunkiem.Płaszcz osunął się na podłogę.- Na tę chwilę czekałem od dawna - powiedziałem cicho.Popatrzyła mi w oczy.Ogień trzaskał na kominku, a ciepło budzącego się między nami uczucia wypełniło cały pokój.Rozpiąłem górny guzik bluzki Rhety i zerknąłem na półprzeźroczysty stanik.- Pan Perkins? - nagle rozległ się głos za nami.Zdumiony poderwałem głowę.Rheta odsunęła się ode mnie i zapięła guzik.W otwartych drzwiach kuchni stał dziewięcioletni Paul Denton, którego Carter i armia policjantów szukali od wczoraj.Był blady i przerażony, miał podrapaną twarz, podarte dżinsy i koszulę, wyglądał jakby nic nie pił i nie jadł od chwili zniknięcia.Zamrugał oczami, po czym zachwiał się i osunął na wózek z napojami; szklanki, butelki i słomki do koktajli poleciały na dywan.Uklęknąłem przy chłopcu i uniosłem jego głowę.Nie stracił przytomności, ale oddychał z trudem i toczył wokół mętnym spojrzeniem, jakby przeżył ciężki wstrząs.- Paul? Co cię stało? Gdzie byłeś? - pytałem.- Panie Perkins - szepnął.- Rheta - zwróciłem się do dziewczyny.- Zadzwoń po Cartera.Powiedz, żeby przysłali karetkę.Ten dzieciak wygląda okropnie.- Panie Perkins - powtarzał chłopiec.- Nic nie mów.Rheta już dzwoni po policję.- Tylko nie policję.- Przejęty, kręcił głową.- Żadnej policji, proszę.Panie Perkins, bardzo proszę.Rheta już wykręcała numer.- Paul, wszyscy zamartwialiśmy się o ciebie na śmierć.Musimy zawiadomić policję.- Nie! - krzyknął.- Obiecałem, że nie.Machnąłem do dziewczyny.- Poczekaj chwilę.Jeszcze nie dzwoń.Paul, co obiecałeś? I komu?Chłopiec zaczął gwałtownie dygotać.Mięśnie miał napięte, z trudem próbował wydobyć głos z zaciśniętego gardła.Przypominał mi kobietę, którą zabrałem do szpitala po niebezpiecznym wypadku na drodze do Danbury.Była w podobnym szoku, nie mogła mówić, a jednak uparcie starała się opowiedzieć mi przebieg zdarzenia.- Paul, komu to obiecałeś? Kto powiedział, że nie wolno zawiadamiać policji?Patrzył na mnie wzrokiem szaleńca.- Nie, żadnej policji, proszę, panie Perkins.- Nie zatelefonuję po policję.Ale musisz mi powiedzieć, co się stało.Gdzie byłeś? Kogo spotkałeś?- Widziałem.ich oboje.- Kogo? Kogo widziałeś?- Kryli się w lesie.Było ciemno.Nie wiem, co tam robiłem.Rheta przyniosła poduszkę i gdy uniosłem głowę dziecka, wsunęła mu ją pod kark.Układając Paula, spytałem łagodnie:- Powiedz mi, kto to był? Muszę wiedzieć.Kto się krył w lesie?- Oni pytali o pana - ciągnął, jakby mnie nie słyszał.- Wołali, więc poszedłem zobaczyć, czego chcą.Kiedy ich zobaczyłem, nie wierzyłem własnym oczom.Nic z tego nie rozumiem.Ale rozmawiali ze mną i powiedzieli, że muszą się z panem zobaczyć.To sprawa życia lub śmierci.Tak powiedzieli.Życia lub śmierci.- Paul - nalegałem - kto to był? Kto powiedział, że to sprawa życia lub śmierci? Nie mogę pomóc, jeśli nie wiem, o kogo chodzi.Chłopiec przewrócił oczami, tak że widziałem tylko białka.Wydusił drżącym szeptem:- Jim i Alison Bodine'owie.Mówili, że tak się nazywają: Jim i Alison Bodine'owie.- Oni tak powiedzieli? - spytała Rheta.- Przecież ich znasz na tyle dobrze, żeby samemu rozpoznać.- Było ciemno - wycharczał i znów przewrócił oczami.- Nie wiem, co tam robiłem, ale było ciemno.Wyprostowałem się i zacząłem obgryzać paznokieć kciuka.Paul leżał dygocąc wśród potłuczonego szkła i rozsypanych słomek.- Powinnaś jednak zadzwonić do Cartera - zwróciłem się do Rhety.- Nieważne, co chłopak obiecywał, przede wszystkim potrzebuje opieki lekarskiej.Rheta skinęła głową i poszła do telefonu.Słyszałem, jak rozmawia z Philem More'em, jednym z zastępców Cartera, po czym szepnęła mi, że samochód policyjny i karetka już są w drodze.Chłopiec dygotał jeszcze bardziej, mrugał i przewracał oczami, jakby zupełnie nie kontrolował swych odruchów, najwyraźniej był w ciężkim szoku.- Nic nie mów - powiedziałem łagodnym tonem.- Wszystko będzie dobrze.Mamrotał coś przez chwilę, a w końcu przemówił bardzo wyraźnie, choć jakimś dalekim, nieobecnym głosem:- Zgubiłem się.Jechałem na rowerze i wiedziałem, że muszę dotrzeć do lasu.Ale gdy się tam znalazłem, to zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem.- Już dobrze - starałem się go uspokoić.- Nic nie mów.Leż cichutko, zaraz ktoś się tobą zajmie.Ale nic go nie mogło powstrzymać od mówienia, wyrzucał potok słów, jakby był pod hipnozą lub w transie.Ciągnął wysokim, dziecięcym głosikiem:- Czułem, że już jestem blisko tego miejsca.Nie wiedziałem na pewno, ale czułem, że to tutaj.To było wspaniałe miejsce, o jakich się czyta w książkach.Tylko trochę się bałem.Dolatywały dźwięki, jakich nigdy wcześniej nie słyszałem.Głośne hałasy, głośne okrzyki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]