[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sekretarz mogła przysiąc, że słyszy, jak wali serce w piersi pułkownika Motta.Z pewnością słyszała bicie swego serca, słyszała je w głowie, w uszach.Zza podwójnych drzwi usłyszeli donośny trzask.Odpowiedziały mu stłumione krzyki.Nagle otworzyły się te bliższe.Wypadł przez nie Szwed.Nie miał potylicy.Pozostała na ścianie sali.19Nowy Jork, sobota 22.30Paul Hood opanował się i powrócił do kafeterii.Wszedł do środka w momencie, gdy na miejscu pojawili się przedstawiciele Służby Bezpieczeństwa Departamentu Stanu.Ponieważ wszyscy rodzice byli Amerykanami, amerykański ambasador przy ONZ zażądał, by przeniesieni zostali do biur Departamentu Stanu, znajdujących się po przeciwnej stronie Pierwszej Alei.Jako powód podano kwestie bezpieczeństwa, Paul podejrzewał jednak, że chodziło bardziej o kwestie suwerenności państwowej.Stany Zjednoczone nie chciały, by cudzoziemcy przesłuchiwali amerykańskich obywateli w sprawie terrorystycznego ataku na eksterytorialnym terenie.Stworzyłoby to niebezpieczny precedens, umożliwiający każdemu rządowi lub jego przedstawicielom przetrzymywanie Amerykanów bez oskarżenia ich o złamanie prawa krajowego lub międzynarodowego.Rodzicom nie spodobał się pomysł przeniesienia z budynku, w którym przetrzymywano ich dzieci, wyszli jednak w towarzystwie zastępcy szefa Służby Bezpieczeństwa Departamentu Stanu, Billa Mohalleya.Hood uznał, że Mohalley ma około pięćdziesiątki.Biorąc pod uwagę jego postawę - wyprostowane szerokie ramionami, szorstki, rozkazujący głos, zachowanie znamionujące pewność siebie - można było założyć, że trafił do dyplomacji z wojska.Upierał się, że własny rząd będzie ich lepiej chronił i lepiej informował.Była to, oczywiście, prawda, choć Paul miał pewne wątpliwości co do tego, ile rząd zdecyduje się im powiedzieć.Uzbrojeni terroryści przedostali się przez systemy bezpieczeństwa Ameryki i dostali się do gmachu ONZ.Jeśli cokolwiek zdarzy się dzieciom, rozpoczną się bezprecedensowe potyczki prawne.Właśnie wychodzili z kafeterii, kiedy budynkiem wstrząsnął oddany w sali Rady Bezpieczeństwa strzał.Zatrzymali się jak wryci.Straszną ciszę przerwało tylko kilka stłumionych krzyków.Mohalley rozkazał im, by jak najszybciej weszli po schodach na górę, przez kilka sekund rodzice nie byli jednak w stanie się poruszyć.Niektórzy zaczęli się buntować, chcieli wracać do centrum prasowego, by być bliżej dzieci.Poinformował ich, że teren ten został odcięty przez Służbę Bezpieczeństwa ONZ i że nie mają możliwości powrotu.Nalegał, by przenieśli się w bezpieczne miejsce i dali mu szansę dowiedzenia się, co właściwie zaszło.Poszli wreszcie dalej; kilka matek i kilku ojców płakało.Paul Hood przytulił żonę.Mimo że sam miał miękkie nogi, pomagał jej wejść po schodach.Jeden strzał - najprawdopodobniej oznacza to zabójstwo zakładnika, pomyślał.Zawsze wydawało mu się, że to najgorszy rodzaj śmierci; stracić wszystko tylko po to, by ktoś mógł wykazać, jaki jest zdeterminowany.Życie jako krwawy, lecz bezosobowy wykrzyknik.Koniec miłości, koniec marzeń, jakby nie miały żadnego znaczenia.Nic straszniejszego nie dałoby się chyba wymyślić.Kiedy znaleźli się w holu, Mohalley odebrał informację przez radiotelefon.Odszedł na bok, a rodzice wyszli na jaskrawo oświetlony park znajdujący się między budynkiem Zgromadzenia Narodowego a gmachem przy United Nations Plaza.Czekało już tam na nich dwóch asystentów Mohalleya.Rozmowa okazała się krótka, przedstawiciel Departamentu Stanu wrócił i zajął miejsce z przodu grupy.Zatrzymał przechodzącego Hooda i spytał, czy mógłby z nim porozmawiać.- Oczywiście.- Paul poczuł, jak robi mu się sucho w ustach.- Czy to był zakładnik? Ten strzał?- Tak, proszę pana.Zabili jednego z dyplomatów.Paul Hood poczuł jednocześnie radość.i mdłości.Dostrzegł, że Sharon przystanęła, więc gestem nakazał jej iść dalej i zasygnalizował, że wszystko w porządku.W tym wypadku „w porządku” było określeniem co najmniej dwuznacznym.- Proszę pana - powiedział Mohalley - sprawdziliśmy pobieżnie akta wszystkich rodziców i dowiedzieliśmy się z nich, że jest pan szefem Centrum.- Złożyłem dymisję.- To także wiemy, ale pańska dymisja nabiera mocy dopiero za dwanaście dni.A tymczasem mamy poważny problem, który mógłby pan nam pomóc rozwiązać.- Jaki problem? - Hood spojrzał mu wprost w oczy.- Nie mogę powiedzieć.Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że dostanie odpowiedź na swoje pytanie.Departament Stanu paranoicznie wręcz troszczył się o kwestie bezpieczeństwa, przynajmniej poza swą siedzibą.Prawdę mówiąc, miał do tego prawo.Byli tu wszyscy delegaci i przedstawiciele wszystkich konsulatów, gotowi w każdy dostępny sposób dopomóc rządom swych krajów.Oznaczało to użycie wszystkich środków, od tradycyjnego podsłuchiwania po elektronikę, by tylko poznać treść wszelkich rozmów,- Rozumiem.Ale dotyczy.tego?- Tak, proszę pana.Proszę ze mną.- Prośba ta zabrzmiała bardziej jak rozkaz.- A co z moją żoną? - Hood rozejrzał się dookoła.- Poinformujemy ją, że potrzebowaliśmy pańskiej pomocy.Na pewno zrozumie.Bardzo pana proszę, to naprawdę pilna sprawa.Paul Hood patrzył wprost w stalowe oczy Mohalleya.Pomyślał o Sharon i o poczuciu winy, jakie miał w stosunku do niej i nagle zapragnął powiedzieć temu człowiekowi „Idź do diabła!”.Lowell Coffey III powiedział kiedyś: „Potrzeby państwa mają pierwszeństwo przed potrzebami majątkowymi”.Z tego przecież powodu zrezygnował ze służby rządowej.Właśnie zastrzelono człowieka, mordercy mieli w rękach jego córkę, powinien więc być z żoną.A jednak nie miał najmniejszej ochoty siedzieć i patrzeć, jak inni coś robią.Jeśli w jakiś sposób może pomóc Harleigh, jeśli może zebrać jakieś informacje, które przydadzą się Rodgersowi i Iglicy, to powinien brać się do roboty.Miał tylko nadzieję, że Sharon zrozumie.- Dobrze - powiedział głośno.Obrócili się i szybkim krokiem ruszyli w stronę dziedzińca.Szli w kierunku Pierwszej Alei, zablokowanej przez radiowozy policyjne od Czterdziestej Drugiej do Czterdziestej Siódmej Ulicy.Dalej widać było ścianę światła, świadczącą o obecności ekip telewizyjnych.Wzdłuż alei stały trzy wozy policyjnych jednostek antyterrorystycznych.Własnym samochodem przyjechał też zespół saperów.W powietrzu krążyły helikoptery jednostki powietrznej policji nowojorskiej, oświetlające teren potężnymi reflektorami.Z wieżowców stojących po przeciwnej stronie alei nadal ewakuowano personel administracyjny i dyplomatów.W jasnym świetle reflektorów Paul Hood dostrzegł swą upiornie bladą żonę, którą wraz z innymi rodzicami prowadzono na drugą stronę ulicy.Oglądała się, szukała go wzrokiem.Pomachał do niej, ale natychmiast odgrodziły ich wozy policji, stojące po tej stronie ulicy, po której znajdował się gmach ONZ.Mohalley poprowadził go na wschód, w stronę Czterdziestej Drugiej Ulicy, gdzie czekał już na nich czarny samochód Departamentu Stanu.Usiedli na tylnym siedzeniu.W pięć minut później, odnowionym tunelem Queens-Midtown wyjechali z Manhattanu.Paul słuchał słów Mohalleya, a to, co usłyszał, sprawiło, że skulił się jak po faulu.Ktoś zmusił go właśnie do zrobienia kroku w bardzo złym kierunku.20Nowy Jork, sobota 22.31Usłyszawszy strzał w sali Rady Bezpieczeństwa, pułkownik Mott natychmiast wysunął się przez sekretarz generalną.Gdyby rozległy się kolejne strzały, odepchnąłby ją tam, gdzie stali jego ludzie.Nikt jednak nie strzelał.W powietrzu unosił się zapach prochu, w uszach dzwoniło im od huku, a serca ściskała groza.Sekretarz generalna Chatterjee stała nieruchomo, patrząc przed siebie.Mantra nie zdała się na nic
[ Pobierz całość w formacie PDF ]