[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrozumiałem go… Tak!… Wygrał mi z oczu wszystko, co w nich było, i w duszy, i w sercu… A po tem się sam tego przeraził… Może nie chciał, może to uczynił, sam nie wiedząc, co czyni… Ale potem czynił to samo z przerażenia… Oto ja mu oczyma zagroziłem śmiercią!!! Tak jest! On to wiedział… I mnie chciał zabić przedtem……A ja go nie zabiłem podstępnie… Ja mu powiedziałem, że go zabiję.Powiedziałem mu oczyma, a on zbyt dobrze czytał w oczach najstraszniejsze tajemnice, aby nie zrozumiał rzeczy tak prostej, jak groźba śmierci……Toteż zaczęła się między nami najstraszniejsza walka… Nikt o niej nie wiedział, tylko my dwaj, a Bóg może trzeci… Ja wyłem z bólu, ale kiedy byłem przy nim, zaciskałem usta, do krwi je gryząc… dopiero potem, w domu, u siebie, było ze mną okropnie… Ale teraz to on się męczył… Teraz on wył z rozpaczy i strachu; ja mu to czytałem z oczu i ja to słyszałem w jego muzyce.Ach! Dzień jeden przed śmiercią on mnie prosił! Tak, on mnie prosił… Nie słowami, bośmy w życiu nie zamienili ani słowa… On prosił za pośrednictwem swoich strun.Ja rozumiałem każde słowo; nikt ich nie słyszał, tylko ja……Odejdź! - błagał - odejdź na miłość boską… Przebacz mi krzywdę… Ja nie chciałem, Bogiem się klnę, że nie chciałem.Ja muszę wygrać to, co słyszę i widzę… To sztuka moja i moja chwała… Cóż, żeś cierpiał? Odejdź i zapomnij raz jeszcze!…- A ja mu w tejże chwili, oczyma tylko mówiąc, odpowiedziałem tym samym śmiechem, którym on mnie chłostał niedawno.Musiał to być śmiech straszny, bo Mokowski nie skończył wtedy akordu… Ręce mu zaczęły drzeć z przestrachu.Och! jak strasznie ja się wtedy śmiałem, jak strasznie.- A on, kat mój, począł wtedy płakać… Tak, płakać począł… Każda struna płakała z osobna; miałem wrażenie, że jego muzyka przypadła do moich kolan i całowała mi nogi.Bałem się, że osłabnę i spojrzę mu w oczy litościwie, a ja tego uczynić nie mogłem; zbyt byłem nieszczęśliwy, aby się nie zemścić.Zemsta jest obowiązkiem, jeśli człowiek człowiekowi zadał cierpienie, bo lepiej jest raczej zabić człowieka, niż mu pozwolić cierpieć… Jedna łza ludzka więcej jest warta niż cały strumień krwi… Tak sądziłem i zdaje mi się, że sądziłem dobrze… Wstałem przeto czym prędzej, uczyniwszy ruch, jak bym odtrącił kopnięciem liżące mi nogi psy…Tak było dzień jeden przed jego śmiercią.Dnia tego wiedziałem, że go zabiję… Nie wiedziałem dokładnie kiedy; byłem tak spokojny, jak gdybym miał spełnić czynność najzwyczajniejszą… Nie to jednakże jest dziwne, gdyż z najbardziej szaloną myślą oswoić się można - a mój zamiar bynajmniej szalonym nie był - dziwne jest to, że i on doskonale wiedział o moim planie śmiertelnym i nie uciekł, nie zginął mi z oczu, nie przepadł, aby siebie ocalić przynajmniej, bo mnie już nic ocalić nie mogło; ja byłem skazany na strącenie w przepaść, a on mnie przywiódł nad jej krawędź i ukazywał dla większej męki jej czeluść…I nie uciekł… Przecież mógł to uczynić… Byłbym może sobie głowę o mur roztrzaskał z rozpaczy, gdybym go był już nie ujrzał nazajutrz, ale przecież on mógł mi ujść…Odszedłem przedostatniej nocy prawie spokojny; czułem, jak mnie gryzł w sercu jego ręką zadany piekielny ból, ale byłem spokojny… Tak jest… Starałem się uchronić mózg od męczarni, bo przecież musiałem myśleć…Przyszedłem do domu późno w noc… Była już czwarta rano… Ale mózg mój widział i myślał; wtedy to postanowiłem wykonać śmiertelną próbę.Ściągnąłem ze siebie ubranie, gdyż nie miałem innego, i wypchałem je, czym mogłem; w ten sposób uczyniłem manekina… Tak… wtedy już świtało… Posadziłem go na krześle przy stole w tej samej pozycji, w jakiej siadywał przy fortepianie on, muzyk…Obserwowałem manekina długą chwilę, potem, upatrzywszy miejsce po lewej stronie pleców - uderzyłem ostrym nożem… Zwalił się na ziemię… Ot tu jest ślad na moim ubraniu, tu godziłem… Cios był dobry… Powtórzyłem go bardzo wiele razy - trafiłem zawsze… Zdawało mi się, że się on męczy i że kona bardzo, bardzo wiele razy… To mnie wyczerpało, musiałem, zdaje się, zemdleć i stracić przytomność, bo po dłuższej chwili zbudziłem się, leżąc na ziemi; leżałem obok manekina i ręką ściskałem go w okolicy gardła…Szumiało mi nieznośnie w głowie, byłem bez siły…To on mnie tak wyniszczył… Strach mnie przejął, bo mi się zdawało, że wstać nie potrafię… Dźwignęła mnie z ziemi czarna rozpacz i ten lęk okropny… Ubrałem się i wyszedłem z nożem ukrytym w kieszeni.Musiałem być bardzo blady, bo mi się przypatrywano na ulicach, ale szedłem prosto… Było jeszcze wcześnie, a on przychodził zwykle po dziewiątej wieczorem.Krążyłem więc w okolicy, czytając afisze przy latarniach… Była jedenasta, kiedy wszedłem… Słyszałem już pod drzwiami, że gra… Byłem tak spokojny, jak jeszcze nigdy w życiu, choć czułem, że pracuje we mnie ostateczny wysiłek…Widziałem przez szybę w drzwiach, że ile razy ktokolwiek wchodzi, on się odwraca na jeden moment, co mi nie było na rękę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]