[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Już na to czekam.— Żeby dopełnić transakcji, będzie ci potrzebne hasło.Podam ci je, gdy zwrócisz moje ciało.— Nie, żadnych haseł.Transfer gotówki musi się dokonać całkowicie i nieodwołalnie przed zamknięciem banków w środę po południu.W piątek stawię się przed reprezentantem, okażę odcisk kciuka, a on wręczy mi pieniądze.Milczałem, rozpatrując ofertę.— Ostatecznie, mój przystojny przyjacielu — ciągnął — co jeśli nie spodoba ci się życie istoty ludzkiej? Jeśli uznasz, że doświadczenie nie było warte zapłaty?— Będzie warte — wyszeptałem bardziej do siebie niż do niego.— Nie — oświadczył cierpliwie, ale z uporem.— Żadnych haseł.Obserwowałem go.Posłał mi uśmiech.Wyglądał tak niewinnie i prawdziwie młodo.Wielki Boże, ten młodzieńczy wigor, czy nic dla niego nie znaczył? Jak mógł go nie oszałamiać choć przez chwilę? Może na początku, kiedy myślał, że zdobył wszystko, czego można pragnąć.— Nie na długo! — rzekł nagle, jakby nie zdołał powstrzymać słów, wymykających się z ust.Musiałem się roześmiać.— Pozwól, że zdradzę ci mały sekret odnośnie do młodości — rzekł z nagłym chłodem.— Bernard Shaw powiedział, że jest tracona na młodych, pamiętasz tę przecenianą uwagę?— Tak.— Cóż, wcale nie.Młody wie, jak trudna i prawdziwie straszna może być młodość.Tracona jest na każdego innego.To czysty horror.Młody nie ma autorytetu, nie jest darzony szacunkiem.— Oszalałeś — zauważyłem.— Nie sądzę, byś dobrze wykorzystywał dobra, które kradniesz.Jak może cię nie podniecać czysty wigor? Sława w pięknie, wzbudzającym zachwyt tych, którzy patrzą na ciebie, gdziekolwiek pójdziesz.Potrząsnął głową.— Ty się możesz tym rozkoszować — rzekł.— Ciało jest młode w sposób, w jaki zawsze byłeś młody.Oszołomi cię wigor.Będziesz upajał się podziwem w oczach innych.— urwał.Znów zapatrzył się w filiżankę.— Żadnych haseł — powtórzył grzecznie.— Zgoda.— Dobrze — mruknął z ciepłym, zdumiewająco serdecznym uśmiechem.— Pamiętaj, zaoferowałem ci za tę sumę tydzień.Ty zdecydowałeś się wziąć jeden dzień.Może potem, gdy zasmakujesz w zamianie, zapragniesz więcej.— Może — przyznałem.Znów rozpraszał mnie jego widok, nawet ciepła dłoń, ogrzana rękawiczką.— Kolejna zamiana będzie znowu trochę kosztować — rzekł radośnie rozpromieniony, poprawiając szal na klapach marynarki.— Oczywiście.— Pieniądze naprawdę nic dla ciebie nie znaczą, czyż nie? — zapytał w zadumie.— Zupełnie nic.— Jakże tragiczne jest to, pomyślałem, iż dla ciebie stanowią tak wielką wartość.— Cóż, może powinienem teraz pójść i dać ci czas na przygotowania.Zobaczymy się w środę, jak zostało ustalone.— Nie próbuj mnie śledzić — wyszeptałem, pochylając się nieco do przodu i dotykając dłonią jego twarzy.Ten gest najwyraźniej go zaskoczył i przestraszył; zamarł w bezruchu jak leśne zwierzę, które nagle wyczuło niebezpieczeństwo.Jednak wyraz twarzy pozostał spokojny.Przez moment trzymałem palce oparte o gładko wygoloną skórę.Potem powoli przesunąłem je niżej, wyczuwając jędrność szczęk.W końcu złożyłem dłoń na szyi Jamesa.Tutaj również działała brzytwa, która zostawiła lekki ciemny cień.Skóra była sprężysta, zadziwiająco muskularna, a czysty, młodzieńczy zapach unosił się ze zroszonego potem czoła, podczas gdy na usta wypływał wdzięczny uśmiech.— Z pewnością choć trochę cieszy cię bycie młodym — wyszeptałem.Uśmiechnął się.— Mam marzenia młodości — oznajmił.— Zawsze dotyczą one bycia starszym, bogatszym, mądrzejszym i silniejszym, nie sądzisz?Zachichotałem.— Będę tam w środową noc — rzekł z tą samą elokwentną szczerością.—Możesz mieć pewność.Przyjdź.Dokona się zamiana, obiecuję.— Pochylił się do przodu i wyszeptał: — Znajdziesz się wewnątrz tego ciała! — Ponownie posłał mi czarujący, przymilny uśmiech.— Zobaczysz.— Chcę, byś zaraz opuścił Nowy Orlean.— Ach, tak, natychmiast — zgodził się i bez kolejnego słowa wstał, cofając się przy tym oraz próbując opanować nagły strach.— Już mam bilet — poinformował.— Nie podoba mi się twój plugawy karaibski matecznik.— Roześmiał się lekceważąco.Potem kontynuował niczym nauczyciel besztający ucznia: — Porozmawiamy obszerniej, kiedy przyjedziesz do Georgetown.I do tego czasu nie próbuj mnie szpiegować.Dowiedziałbym się o tym.Jestem zbyt dobry w wychwytywaniu obecności prześladowców.Nawet Talamascę zdumiewała moja siła.Powinni mnie byli zatrzymać w zagrodzie! Obserwować!— I tak zamierzam cię śledzić — oznajmiłem, powtarzając niby echo jego powolny, stranny ton.— Nie obchodzi mnie, czy będziesz o tym wiedział, czy nie.Znów się roześmiał niskim, stłumionym i nieco nurtującym śmiechem, kiwnął mi głową i ruszył w stronę drzwi.Raz jeszcze stał się niezgrabną, niezdarną istotą, pełną szalonego podniecenia.Wyglądało to tragicznie, bo z inną duszą w środku ciało z pewnością mogło poruszać się z gracją pantery.Złapałem go na chodniku, zaskoczyłem, przeraziłem śmiertelnie.Staliśmy oko w oko.— Co chcesz uczynić z moim ciałem? — zapytałem.— To znaczy poza uciekaniem od słońca każdego ranka, jakbyś był nocnym insektem lub gigantycznym ślimakiem?— A jak myślisz? —mruknął, ponownie grając rolę czarującego angielskiego dżentelmena.— Pragnę poznać smak krwi.— Oczy mu się rozszerzyły i jeszcze bardziej się do mnie zbliżył.— Chcę pić krew i odbierać życie.O to przecież chodzi, czyż nie? Kradniesz im nie tylko krew, ale i życie.Nigdy nie ukradłem niczego tak cennego.— Posłał mi chytry uśmiech.— Ciało, owszem, ale nie krew i życie.Pozwoliłem mu odejść, cofając się szybko.Serce waliło mi jak młotem.Czułem dreszcze, gdy tak patrzyłem na przystojną i niewinną twarz.Wciąż się uśmiechał.— Jesteś złodziejem par excellence — rzekł.— Skradłeś każdy oddech! Och tak, muszę mieć powłokę Lestata.Muszę tego doświadczyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]