[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ten pomysł z meczem to była czysta desperacja z mojej strony.- Piękne dzięki - odparłem.- Więc po to w każdą sobotę mało nie wypluwam płuc?- Wiesz, co mam na myśli.Potem, kiedy się zgodziła, przyszła mi do głowy straszna myśl i zaraz zadzwoniłem do ciebie.Pamiętasz?Pamiętałem.Zadzwonił z pytaniem, czy najbliższy mecz gramy na własnym boisku, i był wręcz zdruzgotany, kiedy dowiedział się, że wyjeżdżamy do Hidden Hills.- Tak więc zadurzyłem się w najładniejszej dziewczynie w szkole, umówiłem się z nią na randkę, a potem okazało się, że mecz jest na wyjeździe, a mój wóz stoi rozbabrany w garażu Willa.- Mogliście pojechać autobusem.- Wtedy o tym nie wiedziałem.Zwykle wszystkie miejsca były zarezerwowane już tydzień wcześniej.Nie przypuszczałem, że jak tylko zaczniecie przegrywać, tylu ludzi zrezygnuje z wyjazdów na mecze.- Nie przypominaj mi o tym - poprosiłem.- Poszedłem więc do Willa.Wiedziałem, że Christine da sobie radę, choć nie została oficjalnie dopuszczona do ruchu.Ale ja byłem naprawdę zdesperowany.Jak bardzo? - zapytałem bezgłośnie, czując, że ogarnia mnie nagły chłód.- Potraktował mnie bardzo dobrze.Powiedział, że doskonale rozumie moją sytuację i że jeśli.- Umilkł i zastanawiał się przez chwilę, po czym dokończył niezręcznie: - I tak właśnie wygląda historia tej wspaniałej randki.“I że jeśli”.Ale to nie była moja sprawa.“Bądź jego oczami” - poprosił mnie ojciec.Ale to naprawdę nie była moja sprawa.Szliśmy teraz przez teren palarni, całkowicie opustoszały, jeśli nie liczyć trzech chłopców i dwóch dziewcząt kończących pośpiesznie skręta.Do moich nozdrzy doleciał magiczny zapach marihuany, przypominający nieco woń tlących się powoli jesiennych liści.- Widziałeś gdzieś Buddy’ego Reppertona? - zapytałem.- Nie, i wcale tego nie żałuję.A ty?Mignął mi kiedyś na stacji benzynowej Vandenberga przy szosie numer 22 w Monroeville.Stacja należała do ojca Dona Vandenberga i od arabskiego embarga z roku 1973 wciąż balansowała na krawędzi bankructwa.Buddy nie zauważył mnie, bo tylko tamtędy przejeżdżałem.- Tak, ale z nim nie rozmawiałem.- Myślisz, że on w ogóle umie mówić? - zapytał Arnie z niezwykłą dla niego pogardą.- Cholerny zasraniec.Aż drgnąłem; znowu to słowo.Zawahałem się przez chwilę, ale potem machnąłem ręką i zapytałem go wprost, skąd się u niego wzięło.Spojrzał na mnie z namysłem, Rozległ się drugi dzwonek.Wszystko wskazywało na to, że spóźnimy się na lekcję, ale w tej chwili nic mnie to nie obchodziło.- Pamiętasz dzień, kiedy kupiłem samochód? Nie ten, w którym zostawiłem zadatek, ale ten, kiedy go kupiłem?- Jasne.- Ty zostałeś na zewnątrz, a ja wszedłem z LeBayem do domu.Zaprowadził mnie do maleńkiej kuchni i usiedliśmy przy stole nakrytym serwetą w czerwono-białą kratę.Zaproponował mi piwo, a ja pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli je przyjmę.Naprawdę zależało mi na samochodzie i nie chciałem go urazić.Wypiliśmy więc po piwie, a on wygłosił długą, gniewną.jak to się nazywa? Aha, tyradę.O tym, jak to wszyscy zasrańcy spiskują przeciwko niemu.To jego słowo, Dennis.Zasrańcy.Powiedział, że właśnie przez nich musi sprzedać swój samochód.- Jak to?- Myślałem, że chodzi mu o to, że jest już za stary, by prowadzić, ale on tak tego nie widział.Wszystkiemu byli winni oni, zasrańcy.To zasrańcy kazali mu co dwa lata zdawać egzamin i co rok zgłaszać się na badanie oczu.Najbardziej bał się właśnie badania wzroku.Skarżył się, że nie chcą, by jeździł swoim wozem, i dlatego rzucili w niego kamieniem.Rozumiałem to wszystko, ale nie byłem w stanie zrozumieć dlaczego.- Arnie zatrzymał się w drzwiach, nie przejmując się zupełnie tym, że spóźnimy się na lekcję.Wbił dłonie w tylne kieszenie spodni i zmarszczył brwi.- Nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego pozwolił Christine popaść w taką ruinę.Cały czas mówił o niej tak, jakby ją naprawdę kochał - wiem, twoim zdaniem robił to po to, żeby zachęcić mnie do kupna, ale to nieprawda - jednak pod sam koniec, kiedy już liczył pieniądze, warknął: “Pieprzony wóz! Nie mam pojęcia, dlaczego tak ci na nim zależy, chłopcze.To trefna karta”.Powiedziałem coś w tym sensie, że chyba uda mi się go wyremontować, a on na to: “Jasne, jeśli ci pozwolą zasrańcy”.Weszliśmy do budynku.Minął nas śpieszący się dokądś pan Leheureux, nauczyciel francuskiego.- Spóźniliście się, chłopcy - powiedział skrzypiącym głosem, który zawsze kojarzył mi się z Królikiem z “Alicji w krainie czarów”.Ruszyliśmy żwawszym krokiem, lecz zwolniliśmy natychmiast, jak tylko zniknął nam z oczu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]