[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ukojony, przymknąłem oczy.Miałem dziwne mistyczne uczucie, jakby cud otaczającej mnie zieleni był rajem, a świeżość powietrza i spokój — Bogiem.Bóg co chwila przybiera inne oblicze i chwała temu, kto potrafi rozpoznać go pod każdą z tych postaci.Bywa szklanką zimnej wody, synem, który figluje na ojcowskich kolanach, czarującą kobietą lub po prostu krótką poranną przechadzką.Stopniowo wszystko wokół mnie, nie zmieniając kształtu, stawało się snem.Byłem szczęśliwy.Ziemia i raj zespoliły się w jedną całość.Życie wydawało mi się polnym kwiatem, kryjącym w swym sercu gęstą kroplę miodu, a dusza moja była niby leśna pszczoła, skrzętna, szukająca słodyczy.Nagle ze stanu błogiego ukojenia wyrwały mnie brutalnie czyjeś kroki i szepty.W tej samej chwili usłyszałem radosne wołanie:— Szefie, w drogę!Przede mną stał Zorba, w jego oczach igrały diabelskie ogniki.— Jedziemy? — pytałem z ulgą.— A więc wszystko załatwione.— Wszystko — rzekł Zorba, klepiąc się po górnej kieszeni marynarki.— Tu mam nasz las i spodziewam się, że przyniesie nam szczęście.A oto siedem tysięcy, które kosztowała nas Lola.Wyjął spod koszuli plik banknotów.— Bierz — powiedział.— Nie będę już się musiał wstydzić, bo spłacam dług, w tym również pończochy, torebkę, perfumy i parasolkę dla pani Bubuliny, fistaszki dla papugi, nawet i chałwę, którą ci przywiozłem.— Daruję ci te pieniądze, Zorbo — powiedziałem.— Zapal przed obrazem Matki Boskiej, którą obraziłeś, świecę wysoką jak ty sam.Zorba odwrócił się.Ojciec Zachariasz w swoim spłowiałym, zatłuszczonym habicie i wykoślawionych butach zbliżał się właśnie do nas, ciągnąc za uzdę dwa muły.— Podzielmy się, ojcze Józefie — rzeki Zorba, pokazując mu plik banknotów.— Ty kupisz sto kilo dorsza, najesz się, biedaku, aż po gardło, zwymiotujesz i wyzwolisz się.No, nadstaw grabę.Mnich, chwyciwszy zachłannie zatłuszczone banknoty, ukrył je pod habitem.— Kupię nafty.— powiedział.— Najlepiej w nocy, kiedy wieje silny wiatr i wszyscy śpią.— szepnął mu Zorba do ucha ściszonym głosem.— Spryskaj ściany ze wszystkich stron, trzeba także zmoczyć w nafcie szmaty, pakuły, cokolwiek wpadnie ci do ręki.I wtedy podłożysz ogień.Rozumiesz?Zakonnik drżał.— Nie trzęś się tak, mnichu, przecież archanioł dał ci znak.Ufaj nafcie i bożej łasce.Powodzenia!Wsiedliśmy na muły.Rzuciłem ostatnie spojrzenie na klasztor.— Dowiedziałeś się czegoś, Zorbo? — zapytałem.— O strzale? Nie zawracaj sobie głowy, szefie, mówię ci Zachariasz ma rację: Sodoma i Gomora.Dometios zabił tego miłego mniszka.— Dometios.Dlaczego?— Nie grzeb się w tym, szefie! To ohydne, smrodliwe bagno.Obejrzał się na klasztor.Mnisi wychodzili właśnie z refektarza i z pochylonymi głowami, z rękami skrzyżowanymi na piersiach szli zamknąć się w swoich celach.— Niech was szlag trafi, święci ojcowie! — krzyknął.19.Pierwszą osobą, którą, wróciwszy nocą, spotkaliśmy na naszym wybrzeżu, była Bubulina skulona przed barakiem.Gdy zapaliliśmy kaganek i ujrzałem jej twarz, przeraziłem się.— Co ci się stało, madame Hortensjo? Czy jesteś chora?Od chwili, kiedy obudziły się w niej nadzieje na małżeństwo, stara syrena straciła cały swój niepewny, wątpliwy urok.Usiłowała zmazać całą swoją przeszłość, zrzucić jaskrawe piórka, w które stroiła się, oskubawszy paszów, bejów, admirałów.Nie marzyła o niczym innym niż o zostaniu dostojną, osiadłą kurą domową, cnotliwą kobietą.Przestała się malować i stroić, była już tylko biedactwem, które chce wyjść za mąż.Zorba nic nie mówił, szarpał tylko nerwowo swoje niedawno ufarbowane wąsy.Pochylił się nad prymusem, zapalił go i nastawił wodę na kawę.— Okrutnik! — zabrzmiał znienacka ochrypły głos starej śpiewaczki kabaretowej.Zorba podniósł głowę i spojrzał na nią.Jego wzrok złagodniał.Nigdy nie potrafił spokojnie i niewzruszenie słuchać kobiecych lamentów, jedna łza sprawiała, że tracił własną wolę.Milcząc nasypał kawy i cukru do dzbanka i zamieszał.— Dlaczego tak długo każesz mi tęsknić do chwili naszego ślubu? — zagruchała stara syrena.— Wstydzę się już pokazać we wsi.Jestem zhańbiona.Zhańbiona! Zabiję się!Zmęczony wyciągnąłem się na łóżku i wsparty na poduszce obserwowałem z rozbawieniem tę tragikomiczną scenę.— Dlaczego nie przywiozłeś mi ślubnego wianka?Zorba poczuł na swoim kolanie lekki dotyk drżącej ręki Bubuliny.To kolano stało się ostatnim skrawkiem pewnego gruntu dla biedaczki, która już tysiąckrotnie bywała rozbitkiem.Zorba rozumiał to doskonale i jego serce zmiękło, ale i teraz nie powiedział ni słowa.Nalał kawę do trzech filiżanek.— Dlaczego nie przywiozłeś ślubnego wianka, kochanie? — zapytała znów drżącym głosem.— W Kastellionie nie mają dość ładnych — odrzekł sucho Zorba.Podał nam filiżanki i przykucnął w kącie.— Napisałem do Aten — ciągnął — żeby przysłali coś lepszego, zamówiłem też białe świece i ciasteczka z migdałami.W miarę, jak mówił, zapalała się jego wyobraźnia, oczy zabłysły mu jak poecie w natchnieniu, docierał na takie wyżyny, gdzie fikcja i prawda są jak siostry.Siedział w kuchni i głośno siorbał kawę.Odpoczywał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]