[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdaje się, że jechaliśmy niemal cały dzień.W każdym razie zaczął zapadać zmierzch, gdy zatrzymaliśmy się u stóp wyniosłego wzgórza, które w tamtej chwili wydało mi się ogromne.Nie pomnę naszej wspinaczki na szczyt.Jak przez mgłę przypominam sobie także objaśnienia babki, że znajdujemy się na pradawnej, czczonej przed wiekami Ślęży, uważanej obecnie przez mnichów za czarcie siedlisko.Lud zwał ją również Sobótką, tutaj bowiem niegdyś świętował zakazane pogańskie obrzędy.Niejasno przeczuwałem, że ktoś nas oczekuje na szczycie.Istotnie, nim dotarliśmy do celu, pierwszy dojrzałem potężną, wysoką postać, wspartą o jeden z monstrualnych głazów, którym natura albo demony nadały dziwaczne kształty.Nie czułem jednak strachu, tym bardziej że sylwetka mężczyzny była mi dziwnie znajoma.Kiedy podeszliśmy bliżej, bez trudu rozpoznałem czarną opończę i przeszywające spojrzenie ciemnych źrenic.Poza tym był w rysach twarzy męskim odbiciem mojej babki.Kalina powitała go czule, po czym wyjaśniła, że mężczyzna jest jej starszym bratem, to znaczy moim wujecznym dziadkiem, a nazywa się Orkan.Mam go odtąd słuchać we wszystkim, oddany bowiem jestem czasowo pod opiekę góralskiego wróżbity.Wciąż zauroczony, nie zdobyłem się nawet na cień protestu.Pamiętam jednak, że zastanawiałem się nieco później, w jaki sposób niezwykłe rodzeństwo komunikowało się ze sobą i mogło ustalić dzień oraz miejsce spotkania.Kiedy starzec sprowadził mnie z drugiej strony góry i zobaczyłem karego, wielkiego jak smok rumaka, pojąłem, że wizyty czarnego jeźdźca w okolicach młyna musiały mieć z tym coś wspólnego.Orkan posadził mnie na koniu przed sobą i natychmiast pomknęliśmy galopem, jakby niesieni na skrzydłach wichru.Pędziliśmy drogami wyrąbanymi w gęstym borze, bez trudu przemierzaliśmy niesamowite, wodniste łęgi i znane dobrze jeźdźcowi brody na rzekach.Trzymaliśmy się jednak z dala od ludzkich osiedli, których światełka widywałem niekiedy w ciemności.Pierwszy raz zobaczyłem świat rozciągający się poza wsią Borek i wydał mi się niezmierzoną puszczą.Takim zapewne był u swego zarania.Nie umiem powiedzieć, jak długo trwała owa szalona jazda.Stan, w jaki wprowadziła mnie babka Kalina, pozwalał mi znosić ją doskonale.Z pewnością musieliśmy co pewien czas popasać, Orkan zdobywał pożywienie, chyba także wypoczywaliśmy przy ognisku, lecz chwile te zatarły mi się w pamięci.Umysł mój zanotował wrażenie nieustannego pędu i widok mijanych po drodze, przelatujących po bokach przeraźliwych konarów drzew, które, zdawało się, pragnęły nas pochwycić i zatrzymać.Byłem jak bezbronne dziecię w szponach króla elfów Alberyka, zwanego przez Franków Auberonem, który z tajemniczych powodów lubił porywać od rodziców małych chłopaczków.Nie znałem jeszcze wówczas owej germańskiej legendy, kiedy jednak usłyszałem ją po latach, natychmiast wspomniałem tupot kopyt smoczego wierzchowca, rozwianą na wietrze czarną opończę Orkana i jego orli profil, odcinający się ostro na tle srebrnej tafli księżyca.Już wtedy wiedziałem jednak, że nie ma się czego bać.Zmierzałem ku swemu przeznaczeniu.Dzika jazda zakończyła się, kiedy pewnego ranka stanęliśmy u podnóża Karpat, a raczej tej ich części, która okala polskie ziemie od południa i nazywana bywa Górami Śnieżnymi albo Tatrami.Jestem obecnie człowiekiem starym, który niejedno w życiu zobaczył.Nie potrafię więc oddać w pełni dziecięcej egzaltacji, jaką wywołał we mnie po raz pierwszy ujrzany majestat gór.Orkan, gdy tylko zsiedliśmy z konia, pstryknął przed moim obliczem palcami i wykonał wzdłuż mego ciała specjalne magiczne gesty, które przywróciły mi trzeźwość umysłu.Pomimo to, nasłuchawszy się od kołyski bajań Kaliny o jej rodzinnych stronach, skłonny byłem widzieć w każdej skalnej szczelinie krasnoludów, czyli złowrogich karłów, ryjących podziemne chodniki w poszukiwaniu skarbów, w rwących potokach wypatrywałem miejscowych rusałek zwanych dziwożonami i oczekiwałem, że na srebrzystych szczytach ujrzę lodowe zamczysko potężnej królowej Tatry.Niczego takiego nie zobaczyłem.Doświadczyłem jednak w górach wielu wspaniałych rzeczy, które prędko zatarły uczucie rozczarowania.Kiedy dotarliśmy do góralskich wiosek, spostrzegłem, iż czekano tam na Orkana z wielką niecierpliwością.Właśnie rozpoczynał się doroczny redyk, to jest wypas owiec na halach.Białe stada jak wiosenne obłoki kłębiły się w ogromnych zagrodach, a wokół nich zgromadzili się pasterze, zwani tu juhasami.Mistrz wyjaśnił mi, że jest rzeczą niemożliwą, aby wyruszono na pastwiska bez właściwych obrzędów, inaczej owce sparszywieją, a juhasowi w samotnym szałasie nie będzie się darzyło.Choć wszystkie te wyrażenia i pojęcia były dla mnie nowe, dość łatwo przyswajałem je chłonnym umysłem dziecka.Wtedy chyba po raz pierwszy okazało się, że mam niezwykłe zdolności w uczeniu się obcych języków.Prędko zorientowałem się, że górale zachowali wiele określeń z pradawnych czasów, kiedy przywędrowali nie wiedzieć skąd i rozpoczęli bytowanie na stokach niebotycznych skał.Pasterze opowiadali o sobie, jakoby przybyli w Tatry ponoć aż z dalekiej Wołoszczyzny, wypędzeni stamtąd przez żywe trupy ludojady, może były to jednak tylko bajki wysnute podczas długich bezsennych nocy przy ogniu, czyli górskiej watrze.Orkan obchodził zagrody z owcami i okadzał je specjalnymi ziołami, mamrocząc przy tym niezrozumiałe dla mnie jeszcze wtedy zaklęcia.Nie umiejąc się skupić na tym, czego nie pojmowałem, wybiegłem spojrzeniem w stronę stojącej w pewnym oddaleniu grupy rosłych mężczyzn, odzianych w niedźwiedzie i rysie skóry, zbrojnych w ostre dzidy, wielkie topory i cisowe łuki.Sprawiali wrażenie groźnych i nieprzystępnych.Głowy nosili hardo, wysoko, jak na swobodnych wojowników przystało.Duże wrażenie robiły ich bujne czupryny, związane rzemieniem i posplatane w misterne warkoczyki.Może właśnie ich manifestacyjna odmienność i niezależność wzbudziły moje zainteresowanie.Jeden z chłopaków służących podczas wypasów do posługi, czyli tak zwanych gońców, zauważył widać, że przypatruję się tamtym z uwagą, podszedł bowiem do mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]