[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Odpoczniemy – zdecydował Steve.– Nie ma wody w tym piekielnym kraju.Nie ma sensu tak ciągle iść.Nogi mam już tak sztywne, jak dwie lufy strzelb.Nie zrobię ani kroku więcej, choćbym miał przez to stracić życie.Tu, od południa, jest coś w rodzaju ściętego urwiska.Sięga do ramion.Prześpimy się pod nim.- Czy będziemy trzymać wartę, sahibie?- Nie – odparł Clarney.– Jeśli Arabowie poderżną nam gardło we śnie, to tym lepiej.I tak już po nas.Uczyniwszy to pełne optymizmu spostrzeżenie zwalili się bezwładnie na piasek.Yar Ali stał jeszcze, wpatrzony w mylącą wzrok ciemność, zmieniającą usiane gwiazdami niebo w mroczne, pełne cieni studnie.- Coś tam jest na horyzoncie, na południe od nas – mruknął niespokojnie.– Wzgórze? Trudno powiedzieć.Nie ma nawet pewności, że naprawdę coś widać.- Zaczynasz już dostrzegać miraże – rzucił poirytowany Amerykanin.– Kładź się i śpij.I z tymi słowami zasnął.Obudziło go świecące mu prosto w oczy słońce.Pierwszym odczuciem po przebudzeniu było pragnienie.Zwilżył wargi wodą z manierki.Zostało jej jeszcze najwyżej na jeden łyk.Yar Ali spał jeszcze.Steve zbadał wzrokiem południowy horyzont i wzdrygnął się.Kopnął śpiącego Afgańczyka.- Ali, zbudź się! Chyba jednak ci się nie zdawało! Tam jest to twoje wzgórze i, szczerze mówiąc, wygląda dosyć dziwnie.Afgańczyk przebudził się tak, jak budzą się dzikie zwierzęta – całkowicie i w jednej chwili.Jego dłoń sięgała do długiego noża, oczy poszukiwały wroga.Potem popatrzył za wyciągniętą ręką Steve’a i zadrżał.- Allachu, o, Allachu! – zaklinał.– Przybyliśmy do kraju dżinów! To nie wzgórze! To kamienne miasto pośród piasków.Steve skoczył na nogi jak zwolniona nagle stalowa sprężyna.Wstrzymując oddech wpatrywał się w horyzont, po czym wydał z siebie dziki okrzyk.Spod jego stóp zbocze zbiegało w dół, prowadząc ku rozciągającej się na południu równinie.A dalej, na jego oczach, „wzgórze” nabierało kształtów niby unoszący się nad ruchomymi piaskami miraż.Widział potężne wykruszone mury i potężne wieże.Dookoła nich płynął piasek, niby żywe wrażliwe stworzenie usypujący wał wokół ścian, zmiękczający ostre kontury.Nic dziwnego, że na pierwszy rzut oka całość przypominała wzgórze.- Kara – Shehr! – krzyczał dziko Clarney.– Beled – el –Djinn! Miasto śmierci! Więc jednak to nie bajka! Znaleźliśmy je! Wielkie nieba, znaleźliśmy! Chodź, idziemy!Yar Ali pokręcił niepewnie głową i zamruczał pod nosem coś na temat złych dżinów, ruszył jednak w ślad za Amerykaninem.Widok ruin sprawił, że tamten zapomniał o pragnieniu i głodzie, o zmęczeniu, którego nie usunęło kilka godzin snu.Szedł prędko, nie zważając na rosnący upał.W jego oczach płonęła żądza badacza.Bo nie tylko pragnienie zdobycia legendarnego kamienia pchnęło Steve’a Clarneya do narażania życia w tym posępnym pustkowiu – w jego duszy tkwiło uśpione prastare dziedzictwo białego człowiek: pęd do odkrywania wszelkich kryjówek tego świata.I ten pęd rozbudził się pod wpływem dawnych legend.Kroczyli przez równinę oddzielającą pasmo wzgórz od miasta i wydawało się im, że pokruszone mury nabierają wyraźniejszych kształtów, jak gdyby materializowały się z porannego nieba.Miasto zbudowane było z potężnych bloków czarnego kamienia.Nie można było ocenić, jak wysoko sięgają mury, gdyż piasek grubą warstwą przysypał ich podstawę.Gdzieniegdzie ściany runęły, a wyrwy zostały całkowicie pokryte wydmami.Słońce dotarło do zenitu.Nadeszło pragnienie, którego zapał i entuzjazm nie potrafiły stłumić.Steve opanowywał cierpienie.Choć jego wysuszone wargi napuchły, mocno postanowił, że nie tknie resztek wody, póki nie znajdzie się w ruinach.Yar Ali zwilżył usta z manierki i resztą płynu próbował podzielić się z przyjacielem, lecz Clarney pokręcił tylko głową.Sunął naprzód.Dotarli na miejsce w straszliwym popołudniowym upale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]