[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odeszła ode mnie, żeby je ochronić.I nie powiedziała mi o nim, bo się bała,że z nią nie pójdę.Lepiej nie prosić, niż usłyszeć odmowę.Słusznie uczyniła.Nie poszedłbym z nią.Zbyt wiele się działo w KoziejTwierdzy, zbyt wiele miałem zobowiązań wobec króla.To dla niej charaktery-styczne odejść i z własnego wyboru samotnie stawić czoło wszelkim trudom.Głupie to było, ale tak dla niej znamienne, że zapragnąłem ją uścisnąć.197Pragnąłem też nią solidnie potrząsnąć.Nagle znowu kurczowo chwyciła się stołu, zacisnęła powieki, zabrakło jej gło-su.Była sama.Przekonana, że ja nie żyję.Zdana na własne siły, rodziła dzieckow tej marnej, rozchwianej na wietrze, zagubionej gdzieś w świecie chatynce.Sięgnąłem ku niej. Sikorko! Sikorko! krzyknąłem.Ona, skupiona na swoim wnętrzu, słuchała tylko własnego ciała.W tamtejchwili pojąłem uczucie bezsiły stryja Szczerego w tych razach, gdy nie mógł sięmnie dowołać, a ze wszech sił próbował mnie dosięgnąć.Drzwi odskoczyły raptownie, wdarł się przez nie dmący wicher i fala lodowa-tego deszczu.Sikorka, zdyszana, podniosła wzrok. Brus?! krzyknęła bez tchu.W jej głosie dzwięczała nadzieja.Raz jesz-cze zalała mnie fala zdumienia, lecz zatonęła we wdzięczności i uldze Sikorki,gdy przy framudze ukazała się ciemna twarz Brusa. Tak, tak, to tylko ja, przemoczony jestem do nitki.Nie dostałem suszonychjabłek, za żadną cenę.Sklepy w mieście zupełnie ogołocone.Mam nadzieję, żemąka nie zawilgotniała.Wróciłbym wcześniej, ale ta burza. Mówiąc wszedłdo izby, jak wchodzi mężczyzna wracający do domu. Już czas, już się zaczęło wyrzuciła z siebie Sikorka.Brus zdjął worekz ramienia, z niejakim wysiłkiem przyciągnął drzwi, zamknął je głośno, na konieczaryglował. Co takiego? zapytał, ocierając z oczu krople deszczu i odsuwając z twa-rzy wilgotne włosy. Dziecko się rodzi. Teraz Sikorka zdawała się dziwnie spokojna.Brus dłuższą chwilę gapił się na nią tępym wzrokiem. Niemożliwe wykrztusił nareszcie. Liczyliśmy przecież.sama li-czyłaś.Jeszcze nie czas. Wydawał się prawie rozgniewany, tak bardzo chciałmieć rację. Jeszcze dwa tygodnie, może i dłużej.Rozmawiałem dzisiaj z aku-szerką, przyjdzie do ciebie za kilka dni.Słowa zamarły mu na ustach, bo Sikorka znowu ścisnęła krawędz stołu.Wargirozciągnęły jej się na boki, odsłoniła zęby, z wysiłku cała spięta.Brus stał jakzamieniony w słup soli.Nigdy nie widziałem go tak pobladłego. Może po nią wrócę? zapytał niepewnie.Z mokrego płaszcza spływała woda.Słychać było krople stukające o drewnia-ną podłogę.Wieczność minęła, nim Sikorka złapała oddech." , Chyba za pózno.Brus nadal stał jak skamieniały.Nie uczynił najmniejszego ruchu, jakby sięznalazł w obliczu groznego zwierzęcia. Może lepiej się połóż? Próbowałam.Na leżąco boli tak, że muszę krzyczeć.198Pokiwał głową jak marionetka. No to chyba musisz stać.Na pewno musisz stać. Nadal tkwił w miejscu.Podniosła na niego błagalne spojrzenie. Brus.chyba z cielakiem albo ze zrebięciem dyszała ciężko musibyć jakoś podobnie.Oczy mu się tak rozszerzyły, że nawet nad zrenicami dojrzałem białka.W mil-czeniu kręcił głową. Brus.nie ma mi kto pomóc.Jestem. Słowa zmieniły się w zduszonyjęk.Sikorka pochyliła się nad stołem, wsparła czoło o krawędz blatu.Wydarł jejsię niski ochrypły krzyk, pełen bólu i przerażenia.Strach jest potężną siłą.Brus otrząsnął się z osłupienia. Masz rację.Musi być podobnie.Musi.Robiłem to setki razy.Jestem pe-wien, że wszystko dzieje się tak samo.No dobrze, damy sobie radę.Zaczekaj,tylko.hm. Zrzucił z ramion płaszcz, pozwolił mu upaść na podłogę.Zno-wu odgarnął z twarzy wilgotne włosy, wreszcie podszedł do Sikorki i przyklęknąłobok. Będę musiał przycisnąć ci brzuch uprzedził.Położył jej na brzuchu wielkie dłonie, naciskając delikatnie, lecz zdecydowa-nie.Widziałem to wiele razy, gdy klacz cierpiała przy porodzie i chciał jej pomóc,przyśpieszyć poród. Już niedługo, już zaraz zawyrokował z przekonaniem. Już się opu-ściło. Nagle królewski koniuszy przemienił się w uosobienie pewności siebie.Sikorka czerpała z jego słów otuchę.Przy następnym skurczu pomagał jej dalej. Dobrze, właśnie tak setki razy słyszałem, jak powtarzał te same słowaw stajniach Koziej Twierdzy.W przerwach pomiędzy skurczami podtrzymywał Sikorkę, starał się uspoka-jać, przemawiał łagodnie, nazywał dobrą dziewczynką, grzeczną.dziewczynką,dzielną dziewczynką, która powije śliczne dzieciątko.Wątpię, żeby któreś z nichprzywiązywało wagę do sensu jego słów.Najważniejszy był ton.W pewnej chwiliBrus wstał, przyniósł koc i ułożył go obok siebie na ziemi.Bez niepotrzebnych,niezgrabnych słów, uniósł do góry koszulę Sikorki; przemawiał ciągle łagodnie,dodawał Sikorce odwagi, a ona ściskała krawędz stołu.Sikorka krzyknęła ostro. Jeszcze troszkę, jeszcze troszeczkę mówił Brus już prawie po wszyst-kim, jeszcze odrobinkę, no proszę, jak ładnie, kogo my tu mamy, kto się nam tutajpojawił?Miał w rękach dziecko; jedną stwardniałą dłonią przykrywał główkę, na dru-giej położył maleńkie skulone ciałko i nagle usiadł na podłodze, a wyglądał na takzdumionego, jakby nigdy przedtem nie widział żadnych narodzin.Zdarzało mi się słyszeć kobiece plotki o porodach; po nich sądząc, oczeki-wałem długich godzin krzyków w męczarniach, a potem jeziora krwi.A tu odrobina czerwonej mazi na dziecku, które się przyglądało Brusowi spokojnymi199błękitnymi oczyma.Sinawy sznur wyciągnięty z brzucha wyglądał na gruby i po-tężny w porównaniu z drobnymi rączkami i stopkami.Ciszę mącił tylko ciężkioddech Sikorki. Nic mu nie jest? zapytała.Głos jej drżał. Coś mu się stało? Dlaczegonie krzyczy? Nic jej nie jest odrzekł Brus cicho. Nic jej się nie stało.Nie krzyczy,bo urodziwa dama nie ma o co urządzać awantur. Niechętnie odłożył maleńkąistotkę na koc, delikatnie przykrył rogiem. Jeszcze zostało ci trochę roboty,dziewuszko zwrócił się do Sikorki ochrypłym głosem.Nie potrwało długo, a Sikorka mogła już spocząć przy kominku, otulona cie-płym kocem.Brus po chwili wahania przeciął sinawy sznur nożem, opatulił dzie-cinę w czyste powijaki i podał Sikorce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]