[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tęgi pan aż otrząsnął się na taką bezczelność.-Ja także nie widzę nic niewłaściwego - dodała Mara spokojnie.-Domyślam się, że mówisz o niewolniku, który uratował ci życie - zauważyłHoppara.- Doprawdy, winieneś mu jakoś okazać wdzięczność, bo to nie twójniewolnik.Możesz jednak poczekać do rana.Iliandi spąsowiał, ale nie mógł, sprzeciwić się słowom Mary, nie obrażając jej.Jejwojownicy zginęli w jego obronie, a on sam był jej gościem.-Nic nie widziałem - przyznał niechętnie.-Panowie - dodała na zakończenie Mara.- Uważam, że należy podzielić łupy;każdemu z was należą się dwa stalowe miecze, uczciwie zdobyte w walce.Obaj skłonili się nisko, jako że wartość daru była olbrzymia.- Pani, twa hojność nie ma sobie równych - w głosie Hoppary słychać było podziw.Uprzątnięto apartament i na nowo zabarykadowano okna, drzwi i dziurę w sypialni.Własnych poległych z szacunkiem ułożono w ogrodzie i przygotowano ceremoniępogrzebową.Do sypialni przeniesiono ciężko rannych.Było ich niewielu; Tsuranczycywalczyli do upadłego, nawet ranni.Toteż niewielu rannych przeżyło.-Pani? - wojownik podał jej miskę perfumowanej wody i ręcznik.-Dzięki, Jendli.- Mara uśmiechnęła się, płucząc ręce i obmywając twarz.- Jutro będępotrzebowała więcej niż jednego walecznego wojownika, by móc się pokazać w saliRady.Hoppara roześmiał się.- Zaczynam rozumieć, dlaczego mój ojciec cię podziwiał.- Umilkł, czując dziwnemrowienie.Poczuli je wszyscy.Kevin odwrócił się na pięcie, Lujan dobył miecza, ale nikt nieczaił się w kącie.Rozległ się cichy syk, podobny do głosu pary uchodzącej z czajnika i na środkupodłogi rozbłysła zielonkawa poświata.Cofnęli się, sięgając po broń.Poświata rosła, ażrozjaśniła całe pomieszczenie.- Magia! - szepnął pan Bontura.Blask zamigotał i zmienił się w prężącego się o stopę nad ziemią świetlistego węża.- Relli! - mruknął Hoppara.Była to największa rzeczna żmija, jaką Kevin miał okazję zobaczyć - miała równedwie stopy długości i była gruba jak nadgarstek mężczyzny.Stwór zachowywał się jakzwykły wąż: siedział na zwiniętym ogonie i węszył, wysuwając rozdwojony język.- Niech nikt się nie rusza! - poleciła szeptem Mara.Jakby w odpowiedzi rozległo siębasowe buczenie; wąż ruszył do niej, świecąc ślepiami.Znieruchomiał i wyprostował sięprawie na całą długość.Lujan ciął, bez szkody dla magicznej istoty.Wąż zaatakował.Marakrzyknęła, a klęczący przed nią wojownik rzucił się na intruza.Zakrzywione zęby jadoweprzebiły gładko pancerz i ciało.Wąż wtopił się w ofiarę.Zwiatło zgasło.Potem Jendli krzyknął, jego oczy rozjarzyły się zielonkawo.Blask potężniał,przeświecał już przez skórę, która zaczęła pęcznieć, dymić i kurczyć jakby od wewnętrznegożaru.Siedzieli jak sparaliżowani, nie mogąc oderwać oczu od tego odrażającego widowiska.Pierwszy oprzytomniał Kevin: poderwał Marę, odciągnął ją pod ścianę i zasłonił własnymciałem.Potem ocknął się Lujan, ściął głowę nieszczęśnika, uciszając odbijający się od ścianprzerazliwy krzyk.Ciało dymiło zamiast krwawić.Pokój pogrążył się w półmroku.-Zwiatło! - zażądał Hoppara drżącym głosem.-Mag pragnie twej śmierci, pani - odezwał się pan Bontura.- To coś zaatakowało,słysząc twój głos.-Niezupełnie - sprzeciwił się Kevin.-Dlaczego? - Mara była opanowana.-Gdyby któryś z nich pragnął twej śmierci, już byś nie żyła.Wątpię też, by użył takniepewnego sposobu, skoro mógłby wysłać tu taką kulę, jaką widzieliśmy nastadionie.Tego nikt by nie przeżył.Albo chciał cię przestraszyć, albo posłużył sięmagią, niewiele o niej wiedząc.W każdym razie dam głowę, że nie był to nikt zWielkich.-On ma rację.- Hoppara także już się uspokoił.- Kapłani i pomocnicy znają się trochęna magii, a ich, inaczej niż Wielkich, można przekupić.-Kogo byłoby na to stać? - spytał Kevin ze złym błyskiem w oczach.-Każdego, kto gotów jest okradać Imperium, żeby wynajmować Hamoi i dawać immetalowe miecze - odparł spokojnie pan Xacatecas.-Oskarżasz Minwanabiego? - spytał Bontura.-Jego albo tego, kto wysłał tu czarnych wojowników - odparł Hoppara, ocierajączroszone potem czoło.- Dowiemy się jutro, jeśli dożyjemy do posiedzenia Rady.Rozdział dziewiętnastySenior wojennyPrzypuszczono jeszcze cztery ataki.Tong już się nie pojawili, za to czarni wojownicy nacierali falami, nie zważając nastraty.Za czwartym razem wypchnęli obrońców do sypialni, gdzie utrzymali się tylkodlatego, że było wąskie przejście.Kevin walczył jak opętany, pokazując wszystkim, że rycerzz Midkemii potrafi się bić na równi z panami cesarstwa.Nie było już nikogo, kto nie byłby ranny.Pokonawszy ostatniego przeciwnika, Kevinosunął się na kolana, niezdolny do wykonania żadnego ruchu.Mara przyniosła mu coś dopicia - wraz ze służącą doglądały rannych.Apartament wyglądał jak rzeznia - nawet sufitybyły zbryzgane krwią; zwłoki leżały warstwami.Na nogach trzymało się dziesięciuwojowników Acomy, pięciu Xacatecas i trzech Bontury.-Wycięliśmy ze dwie setki - mruknął Kevin, rozglądając się.-Albo i więcej - odparł Arakasi.- Prawie świta.Jeśli zamierzają atakować raz jeszcze,to zrobią to wkrótce.Kevin zmusił się, by wstać, choć nade wszystko pragnął snu.Wszystko go bolało.Podszedł do Mary, klęczącej przy rannym naczelnym dowódcy Xacatecas.- Nic ci nie jest? - spytał tępo.Skinęła głową z nieobecnym wyrazem śmiertelnie bladej twarzy.- Taka.rozrzutność - powiedziała cicho.-Tylko nie powtarzaj tego głośno - poradził z cieniem uśmiechu.- Zelżą cię zanietsurańskie podejście do życia.Musisz przejść do sypialni, tu nie jesteś bezpieczna.Jego też tam przeniesiemy.-Jego już nigdzie nie trzeba przenosić - szepnęła, wstając i wtulając się w strzęp jegokoszuli.Ranny przestał oddychać, siła woli podtrzymująca wszystkich w czasie pustynnejkampanii wyczerpała się-To był dobry żołnierz - powiedział po prostu Kevin, odprowadzając Marę dozamienionej w twierdzę sypialni.-Nie sądzę, bym kiedykolwiek zapomniała ten zapach - zwierzyła się Mara.-Niełatwo zapomnieć smród pobojowiska - zgodził się, głaszcząc ją po włosach.W apartamencie rozległ się łoskot.Dochodził od strony zabarykadowanego wejścia.- Przeklęta, natrętna banda - stwierdził z niesmakiem Kevin.Lujan wyznaczył dwóch ludzi do pilnowania Mary i pobiegł do wejścia.Kevin deptałmu po piętach - było za mało obrońców, by tak dobry szermierz mógł czekać, aż wróg doniego przyjdzie.- Nie martw się o nią, Kevinie z Zun - usłyszał z boku.- Walcz, jak potrafisz!Arakasi nie krył się już w kuchni.Co prawda rękę miał na temblaku, ale niewielu byłolepszych nożowników.Przeciwnik pokonał pośpiesznie skleconą barykadę i był już wapartamencie.Dostępu do okien i do otworu w ścianie całkiem skutecznie bronili zabici.Kevin rzucił się do walki, zawierzając instynktowi i wieloletniej praktyce; cięcie,parada, pchnięcie, unik.Prawie każdy ruch klingi był celny; jeśli chybił, jego błąd naprawiałLujan.Jednakże na miejscu każdego zabitego zjawiał się nowy, a obrońców nie miał już ktozastąpić.Kevin przelotnie zastanowił się, skąd ktoś wziął tyle kompletów czarnych pancerzy;po czym się zdziwił, że w takiej chwili może myśleć o takich bzdurach.Nie mogli się utrzymać.Lujan zarządził odwrót do środkowej komnaty.Terazwalczyli przede wszystkim o czas - jeśli dotrwają, aż gwardia zdąży przybyć do pałacu, czarniwojownicy będą musieli się wycofać.Na zwycięstwo nie liczyli.Tsurańczycy są jednakuparci, toteż walczyli do upadłego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]