[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy.czy ona?Krzysztof odwrócił głowę i powiedział cicho: Ona tak samo myślała jak ty, Marychno.Ale on nie umiał w to uwierzyć i popełnił sa-mobójstwo.Marychna siedziała blada i cała drżąca, jej palce kurczowo się zaciskały, wreszcie nie wy-trzymała i zerwawszy się zaczęła powtarzać raz po raz: Głupiec, głupiec, okrutnik, głupiec!.On siedział milczący i gryzł wargi.Od górnej lampy światło padało na jego nieco podnie-sioną twarz i na półprzymknięte powieki, z których długie piękne rzęs rzucały cienie na sma-28głe o nieprawdopodobnej karnacji policzki.Marychna oparła się plecami o drzwi i patrzyławeń jak urzeczona, starając się przeniknąć jego myśli.Wiedziała, że był w wojsku, pokazywał jej nawet swoją książeczkę wojskową, ale odby-wał służbę podczas pokoju, zresztą pamiętała dobrze, że wypisana tam była kategoria A ,zatem.zatem nie był kaleką.Więc dlaczego właśnie dziś i właśnie po wczorajszym opo-wiedział jej to, dlaczego opowiadał w taki dziwny sposób? Dlaczego od tak dawna mówił otej premierze, a teraz nie chciał na nią iść? Co to wszystko może znaczyć?.Nie, dłużej jego milczenia nie zniesie, to jest ponad jej siły: Krzychu. zaczęła i urwała, gdyż on nagle wstał. Muszę już iść powiedział. Krzychu!Spojrzał na nią jakby w roztargnieniu i wzruszył ramionami: Wiem, chcesz mnie zapytać, czy ta historia ma jakikolwiek związek z nami.ze mną?.Zupełnie nie.Słyszysz?.Absolutnie nie. Więc dlaczego?. Nie pytaj, Marychno.Chciałem tylko poznać twoje zdanie z.innych powodów.Jeżelilubisz mnie, jeżeli mnie chociaż odrobinę kochasz.nie wracaj do tego tematu.Przyjdzieczas, że sam powiem ci wszystko.Dobrze, kochanie?Miękko otoczył ją ramieniem i leciuchno pocałował w oczy. Dobrze, Krzychu, dobrze tuliła się do niego ufnie.Postanowiła sobie nawet nie myśleć o tym, jednak niemal przez całą noc nie mogła zmru-żyć oka.Z rana w tramwaju spotkała, jak zwykle, kilka osób z personelu technicznego, trzymają-cych się zawsze od niej z daleka, i młodego chemika fabrycznego, inżyniera Ottmana, który,według plotek krążących po biurach, miał się w niej podkochiwać.Marychna nigdy jegosmętnawych zalotów nie brała poważnie, na nadskakiwanie odpowiadała nieszkodliwą ko-kieterią, lubiła go jednak przede wszystkim za to, że Ottman nigdy nie omijał sposobności, byz nią porozmawiać i powiedzieć jej kilka miłych komplimentów.On jeden bodaj w całej fa-bryce nie zmienił do niej stosunku od czasu, gdy została sekretarką Krzysztofa, i po dawnemuuśmiechał się do niej swymi bardzo niebieskimi oczami.Stali na pomoście i opowiadał jej właśnie z przejęciem o jakimś fenomenalnym aparaciedo doświadczeń, nabytym świeżo do laboratorium fabrycznego, gdy do tramwaju wskoczyłsekretarz Holder. O, pan już do pracy zdziwiła się Marychna cóż tak wcześnie?Holder był nienaturalnie podniecony: Jak to powiedział nie witając się to państwo nic nie wiecie? Bo co się stało? pogodnie zapytał Ottman. Dyrektor Wilhelm Dalcz nie żyje! Jezus, Maria! Umarł?.Holder obejrzał się, twarz mu się skrzywiła i zrobił niewyrazny ruch ręką: Podobno.naturalną śmiercią.29Rozdział IIIOd poczty w Kazeniszkach do jakutowskiego dworu nie było więcej ponad cztery kilome-try, ale zamieć zrobiła się taka, że stary Marciejonek, chociaż znał tu każde drzewo przydroż-ne i każdy kamień, nadłożył jeszcze dobrych dwa, zanim przez tumany śniegu dostrzegłpierwsze światła.Zresztą we dworze tylko dwa okna były oświetlone, i to słabo, bo większą część szyb po-zaklejano gazetami.Drzwi frontowego podjazdu od lat były nieczynne i zabite deskami, odkuchennej zaś sionki śnieg zawalił furtkę powyżej pasa tak, że posłaniec z trudem, klnąc isapiąc, dotarł wreszcie do klamki.Drzwi nie były zamknięte.W sionce, gdzie wycie wiatrunie było już tak głośne, dosłyszał dzwięki harmonii, na której ktoś w głębi domu wygrywałtrepaka.Marciejonek wszedł do ciemnej kuchni, nie śpiesząc się odwiązał baszłyk, linkę, którąmiał ściągnięty kożuch, otrząsnął się i wydobywszy z zanadrza telegram, zastukał do drzwi, anie usłyszawszy odpowiedzi, wszedł do pokoju, który dawniej, jeszcze za życia starych pań-stwa Korniewickich, był kredensem.Na podłodze leżało kilka połamanych krzeseł, jakieśrozbite garnki i butelki.Potykając się dotarł do jadalni, zawalonej słomą i również ogołoconejod dawna z mebli.Zapach kiszonej kapusty mieszał się tu ze stęchłym piwnicznym powie-trzem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]