Home HomeMakuszynski Kornel List z tamtego swiata (SCAN dalMakuszynski Kornel List z tamtego swiata (2)Janusz A. Zajdel List pozegnalnyBagley Desmond Pulapka (2)Desmond Bagley List ViveroDemond Bagley List Vivero (2)Jan Od Krzyża, Âśw. DziełaBulyczow Kir Pieriestrojka w Wielkim Guslarze scr252317758 Curso de Processo Penal Fernando Capez 2014Morrell Dav
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • us5.pev.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Nigdy nie przepadałem za rozrywkami polegającymi na zabijaniu zwierząt, a te doświadczenia pogłębiły jeszcze moją niechęć i pozwoliły mi uzmysłowić sobie, jak to wygląda z pozycji ściganej zwierzyny.Moje szansę pomniejszał również fakt, że nie znałem terenu, podczas gdy psy były u siebie.Było to nerwowe i bardzo męczące zajęcie.Zaczęło się wkrótce po śmierci Harry'ego.Niewiele mogłem zrobić z jego ciałem, chociaż nie chciałem go zostawić leśnym padlinożercom.Zacząłem kopać grób, używając maczety Harry'ego.Ale tuż pod powierzchnią natknąłem się na litą skałę i musiałem zrezygnować.W końcu ułożyłem go z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i pożegnałem się.Był to oczywiście błąd, podobnie jak i próba wykopania grobu.Gdybym zostawił Harry'ego tak, jak umarł, leżącego jak ciśnięty tobół u stóp drzewa, to może wyszedłbym z tego bez szwanku.Znaleziono by ciało zabitego chiclero, a potem nieco dalej ciało Harry'ego.Gdybym go nie ruszał, ludzie Gatta mogliby nawet nie domyślić się mojego istnienia.Ale umarli nie usiłują wykopać sobie grobu ani nie układają się tak starannie w oczekiwaniu na swój koniec.Rezultat był wiadomy — urządzono polowanie.Może się zresztą mylę, gdyż zabrałem zabitemu chiclero tyle rzeczy, ile tylko się dało.Były dla mnie zbyt cenne, by je zostawić.Wziąłem więc strzelbę, tobołek, opróżniłem kieszenie, zabrałem bandolier wypełniony nabojami i dobrą, nową maczetę, ostrą jak brzytwa i dużo lepszą niż te, których używałem.Zdarłbym też pewnie jego odzież, by się w nią przebrać, gdybym nie usłyszał zbliżających się głosów.Opanował mnie strach i wślizgnąłem się do lasu.Postanowiłem oddalić się od tych głosów tak daleko, jak tylko było to możliwe.Nie wiem, czy ciało odkryto wówczas, czy może później, gdyż uciekając w pośpiechu zupełnie straciłem orientację.Pamiętałem tylko, że szlak Gatta do Uaxuanoc znajdował się gdzieś na zachodzie, ale gdy sobie to uświadomiłem, było już zbyt ciemno, by to wykorzystać.Spędziłem więc noc na drzewie.Może to dość dziwne, ale czułem się lepiej niż kiedykolwiek od czasu rozbicia helikoptera.Miałem żywność i niemal trzy kwarty wody.Nauczyłem się też poruszać w tym lesie.Nie wycinałem bezsensownie przejścia maczetą tam, gdzie nie było to konieczne.Poza tym jeden człowiek może przecisnąć się w miejscu, gdzie dwóch już nie da rady.Szczególnie jeśli jeden z nich jest chory.Biedny Harry, bez niego byłem swobodniejszy i sprawniejszy.W dodatku miałem strzelbę.Nie wiedziałem, co prawda, do czego może mi się przydać, ale zatrzymałem ją dla zasady.Następnego ranka, gdy tylko się trochę rozwidniło, skierowałem się na zachód z nadzieją na dotarcie do ścieżki.Przebyłem cholernie długą drogę i doszedłem do wniosku, że popełniłem straszliwy błąd.Wiedziałem, że jeśli nie odnajdę tej ścieżki, to nigdy nie trafię do Uaxuanoc, a kiedy skończy mi się żywność i woda, moje kości pozostaną na zawsze w tym lesie.Mój niepokój był więc usprawiedliwiony.Nie znalazłem ścieżki, natomiast niemal oberwałem kulą w chwili, gdy ktoś krzyknął i wystrzelił do mnie.Kula poszła wysoko nade mną, ścinając liście z krzaka.Wziąłem nogi za pas i pędem wyniosłem się stamtąd.Od tej chwili zaczął się dziwny, prowadzony jakby na zwolnionych obrotach pościg w wilgotnym, zielonym półmroku leśnego poszycia.Zarośla były tak gęste, że można było stać obok kogoś i wcale go nie widzieć, jeśli tylko zachowywał się cicho.Wyobraźcie sobie labirynt Hampton Court1, umieszczony wewnątrz jednej z wielkich, tropikalnych cieplarni w Kew2, w którym znalazłoby się kilku uzbrojonych drani o krwiożerczych instynktach, a w samym środku — siebie — obiekt ich niemiłej sercu uwagi.Poruszałem się tak cicho, jak tylko potrafiłem, ale moja wiedza o leśnych podchodach pochodziła jeszcze z książek Fenimore'a Coopera, chyba więc nie byłem najlepszy w roli Sokolego Oka.Na szczęście chicleros też nie byli lepsi.Tłukli się dookoła i pokrzykiwali na siebie, strzelając na oślep.Po chwili udało mi się opanować strach i zaczęło we mnie narastać przekonanie, że jeśli zaszyję się w gąszczu i po prostu stanę nieruchomo, to mogę ujść pogoni równie dobrze, jak biegnąc dalej.Tak też zrobiłem.Stałem zasłonięty liśćmi, zaciskając spocone dłonie na strzelbie, dopóki nie umilkły odgłosy pościgu.Nie ruszyłem się od razu.Największym niebezpieczeństwem był dla mnie człowiek inteligentniejszy od innych, który zrobiłby to samo co ja, to znaczy czekałby w bezruchu, aż mu się nawinę pod rękę.Odczekałem więc jeszcze jakąś godzinę i ponownie skierowałem się na zachód.Tym razem odnalazłem ścieżkę.Wpadłem na nią niespodziewanie, ale na szczęście w pobliżu nie było nikogo.Gwałtownie cofnąłem się, lecz gdy spojrzałem na zegarek, zorientowałem się, że było po siedemnastej, czyli niedaleko do zmroku.Rozważałem wszystkie za i przeciw, czy mogę zaryzykować i pójść szlakiem.Byłem już zmęczony, dlatego moja zdolność oceny sytuacji chyba się przytępiła, gdyż głośno powiedziałem: — Do diabła z tym — i śmiało wkroczyłem na ścieżkę.Doznałem ogromnej ulgi, mogąc znów swobodnie się poruszać.Nie musiałem już machać maczetą, zdjąłem więc strzelbę i chwyciłem ją w obie ręce.Ruszyłem szybko, mając świadomość tego, że każdy krok przybliża mnie do Uaxuanoc jak do bezpiecznej przystani.Tym razem to ja zaskoczyłem chiclero.Stał na ścieżce, odwrócony do mnie plecami, na tyle blisko, że poczułem dym marnego papierosa, którego palił.Zacząłem ostrożnie wycofywać się, gdy wiedziony chyba jakimś szóstym zmysłem zdał sobie sprawę z mojej obecności i szybko się odwrócił.Wystrzeliłem do niego.Natychmiast padł, przetoczył się i ukrył.Potem wypalił w odpowiedzi tak celnie, że poczułem podmuch powietrza na policzku.Schowałem się, a słysząc krzyki, zaszyłem się głębiej w las.Znowu zaczęła się ta groteskowa zabawa w chowanego.Znalazłem sobie następną kryjówkę i przycupnąłem w niej jak zając pod miedzą, mając nadzieję, że myśliwi przejdą gdzieś obok.Nasłuchiwałem, jak chicleros zagłębiali się w gąszcz, pokrzykując do siebie.Było w ich głosach coś, co kazało mi sądzić, że nie robili tego z przekonaniem.Trudno się zresztą temu dziwić.Jeden z nich już nie żył, zakłuty w wyjątkowo wstrętny sposób, a przed chwilą strzelałem do drugiego.Nie mogło to napawać ich zbytnim optymizmem, gdyż wykazałem zdecydowanie mordercze skłonności, a poza tym nie wiedzieli, z kim mają do czynienia.Mogłem przecież stać w każdym miejscu i czyhać na któregoś z nich [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •