Home HomeDavHerbert Frank Heretycy Diuny (2)Sny o staliFiges Orlando Taniec Nataszy. Z dziejów kultury rosyjskiejFrontPage 2002 Praktyczne projektyAnne Holt Hanne Wilhelmsen 03 ÂŚmierc DemonaChristie Agatha Slonie maja dobra pamiec (4)Witold Jablonski Dzieci Nocy (2)Wiktor Krawczenko Wybrałem wolnoÂść. Życie prywatne i polityczne radzieckiego funkcjonariuszaHeinlein Robert A Luna to surowa pani (3)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gotmax.keep.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Dowiedziałem si ę, że pannaCreakle kocha się na zabój w Steerforcie, w co od razu uwierzyłem przypominaj ąc sobie,gdym siedział w ciemnościach, jego piękną twarz, falujące włosy, wytworne maniery, iwsłuchując się w jego melodyjny głos.Dowiedziałem si ę, że pan Mell to w gruncie rzeczypoczciwy chłopak, a goły jak święty turecki, syn żebraczki czy kogoś w tym rodzaju.Przypomniało mi się śniadanie w izdebce przytułku, staruszka, której si ę wyrwało:  mójKarolek.Szczęściem, zatrzymałem tym razem język za zębami.Na podobnych gawędkach czas zszedł nam szybko, a większa część zaproszonych gościusnęła zaraz po uczcie.Rozmawialiśmy po cichu, dopóki sen i nas nie przemógł. Dobranoc, Copperfieldzie  ozwał się Steerforth  licz na mnie. Dziękuję  odrzekłem z niekłamaną wdzięcznością  zobowiązuje mnie to nieskoń-czenie. Czy masz siostrę  spytał poziewając  co? Nie, nie mam siostry. Szkoda.Byłaby pewnie ładną, nieśmiałą, jasnooką dziewczyną, chciałbym ją znać.Dobranoc. Dobrej nocy!  odrzekłem.Położywszy się długo jeszcze myślałem o nim i podnosząc się na posłaniu przypatry-wałem mu się, jak leżał pod smugą księżyca, z piękną głową opartą na ramieniu.Wyobra-żałem go sobie jako wyższą, potężną istotę i to podziałać musiało na rozbudzenie mojejwyobrazni.Rąbka zasłony przyszłości nie uchylił żaden promień księżyca i cień jej niepadł na kwieciste łany, po których noc całą w śnie stąpałem.50 Rozdział VIIPierwsze szkolne półroczeLekcje rozpoczęły się dnia następnego.Silne, pamiętam, wrażenie wywarła na mnie na-gła cisza, jaka zapanowała w klasie, gdy po śniadaniu drzwi się rozwarły i ukazała się wnich postać pana Creakle, podobna do ludożercy przyglądającego się swym więzniom.Pedel Tungay stał tuż za nim.Nie miał sposobności, by wrzasnąć w tej chwili:  Ci-cho! , gdyż panowała największa, jak to już mówiłem, cisza.Usta pana Creakle poruszały się wprawdzie, lecz słyszeliśmy tylko głos pedla. Rozpoczynamy nowe półrocze, słyszeliście, nowe.Pamiętajcie, abyście się dob rzeuczyli, bo zaczerpnąłem nowy zapas sił i nie cofnę się, o, nie! Próżno byście się szorowali,nie zetrzecie znaków, jakie wam wypiszę na plecach! A teraz do roboty!Po tej przemowie i po wyjściu pedla pan Creakle zbliżywszy się do mnie oznajmił miwygasłym głosem, że jeśli j a umiem kąsać, to o n umie smagać, a pokazując mi swój kijpytał, czy chciałbym dostać się na taki ząb!  Zastąpić to z biedą może całe szeregi zębów,co? Może chciałbyś spróbować, co? Ząb za ząb?  pytał.Za każdym słowem uderzał mnie i wkrótce twarz moja zalana była łzami.Nie stanowiłem zresztą wyjątku, tylko że ode mnie zaczęła się egzekucja, której podle-gła większość uczniów.Zanim pan Creakle obszedł dokoła klas ę i lekcje się rozpoczęły,wszyscyśmy mniej więcej szlochali, do jakich zaś to doszło rozmiarów pod koniec dnia,obliczać nie chcę, bojąc się, aby mnie nie posądzono o przesadę.Wątpię, czy istniał kiedykolwiek człowiek, który spełniał zadanie swe z wi ększym odpana Creakle zacięciem.Z zapałem zadowalniającego apetyt smakosza rozdzielał razypomiędzy powierzonych swej pieczy chłopców.Szczególniejszy zdawał si ę czuć pociąg dopucołowatych.Dopóty nie zaznał spokoju, dopóki ich nie ozdobił si ńcami.Na moją nie-dolę byłem pucołowaty, lecz dziś, gdy myślę o tym wszystkim, oburzam się zupełnie bez-interesownie i tak, jak gdybym był świadkiem tylko, nie zaś ofiarą jego okrucieństw.Dziświem, że do zajmowanego przez się stanowiska wychowawcy nie więcej bydlę to miałoprawa, jak do tego, aby być Lordem Admirałem lub Głównodowodz ącym.Na obu zaś wy-żej wymienionych stanowiskach byłby może mniej szkodliwy niż na przez się zajmowa-nym.Jakże gardził on i pomiatał zastępem małych, słabych swych niewolników! Bez śmie-chu wspomnieć dziś nie mogę wrażenia, jakie osobistość ta wywierała na nas.Widzę sa-mego siebie na szkolnej ławie, wpatrzonego w bezsumienne to bo żyszcze, znęcające sięnad swymi ofiarami.Widzę stojącego przed nim ucznia, wycierającego chustką do nosaręce obrzmiałe od jego razów.Oczu nie mogłem oderwać od tyrana, miotany ci ągłym stra-chem i obliczaniem, kiedy na mnie przyjdzie kolej na nieuniknion ą kaznię.Widzę drob-nych moich towarzyszy, wpatrzonych w niego z podobnym wyrazem trwogi.Widz ę okrut-ny grymas jego ust, gdy miał w ręku kajety, spojrzenie, pod którym pochylaliśmy głowydrżąc nad książkami, aby po chwili znów śledzić go wystraszonym wzrokiem.Nieszcz ęsnyten spośród nas, co pochwycony na lada jakiej omyłce wywołany został z szeregów.Pró ż-no w nieśmiałe i pokorne uderzał zapewnienia, że się będzie starał poprawić.Pan Creakle,zanim go bić poczynał, naigrawał się i natrząsał z niego, a my jak złe psiaki śmieliśmy sięnikczemnie, choć dusze mieliśmy w piętach i pobladłe ze strachu twarze.51 Pamiętam jedno ciężkie, gorące, letnie popołudnie.W klasie huczało tak, jak gdybywszyscy uczniowie zmienili się w chrabąszcze; obiad, po którym pozostało mi wspomni e-nie ciepłego mięsnego tłuszczu, zjedliśmy przed godziną i głowa mi ciążyła, upadałem zsenności; otwierając szeroko osowiałe oczy wpatrywałem si ę w pana Creakle poprawiają-cego kajety, musiałem się zdrzemnąć i nie spostrzegłem, jak się zbliżył do mnie.Zbudziłamnie dopiero bolesna i czerwona pręga na mych plecach.Nawet w godzinach wolnych od nauki, chocia ż traciliśmy go z oczu, nie przestawał byćobecny w naszych myślach.Okno, przy którym zwykł był obiadować, pozostawałootwarte i pociągało wzrok mój bezustannie.Gdy tylko ukazywała si ę w nim jego twarz,moja dziecinna twarzyczka nabierała pokornego i błagalnego wyrazu.Gdy si ę wychylił,najśmielszy nawet z uczniów (z wyjątkiem jednego chyba Steerfortha) przerywał zabaw ękamieniejąc ze strachu.Pewnego razu Traddles (najnieszcz ęśliwszy pod słońcem chłopiec)rozbił piłką owo okno.Drżę na samo wspomnienie trwogi, jaka mnie wówczas ogarn ęła namyśl, czy nieszczęsna piłka nie dosięgła nietykalnej głowy naszego nauczyciela.Biedny Traddles! W obcisłym, jasnoniebieskim ubranku, z nogami i r ękami podobnymido salcesonów lub zwijanych naleśników był najnieszczęśliwszy, lecz zarazem najwesel-szy z nas wszystkich.Bito go codziennie, z wyj ątkiem chyba jednego popołudnia w świą-teczny poniedziałek, kiedy mu się tylko dostało parę uderzeń linią po ręku.Codziennie od-grażał się on, że się poskarży swemu wujowi, czego jednak nigdy nie czynił.Zwykle si e-dział czas jakiś z opartą o pulpit głową, po czym podnosił twarz już uśmiechniętą i zanimmu łzy oschły na rzęsach, rysował na tabliczce kościotrupy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •