[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niktnie podzielał wesołości Haswolda, nikt nie zdawał się być dumny, żewioską rządzi taki człowiek.Haswold jakby czytał w moich myślach, gdyżnagle zrobił się zły i odepchnął na bok oblubienicę.- Zostaw już nas! - Krzyknął.- Odejdz stąd!A więc odszedłem, wracając na wyspę, gdzie mały Edward wciąż walczyło życie.Zapadł już zmierzch, a modlitwy kierowane przez biskupa doświętej Agnieszki nie przyniosły wyczekiwanego cudu.Eanflaedopowiedziała mi, że Alewold namówił Alfreda, by poświęcił jedną zcenniejszych relikwii, jakie posiadał.Było to pióro z gołębia, którego wczasie potopu Noe wypuścił z arki.Alewold rozdzielił święte pióro na dwieczęści.Jedną oddał Alfredowi, a drugą osmalił w czystym rondlu.Otrzymany popiół przesypał do garnuszka ze święconą wodą.Aelswithzmusiła syna, by wypił miksturę.Następnie chłopca owinięto w jagnięcąskórę, bowiem jagnię symbolizowało świętą Agnieszkę - rzymskądziewczynkę, która zginęła męczeńską śmiercią.Niestety, nie pomogło ani pióro z gołębia, ani jagnięca skóra.Eanflaedpowiedziała, że malcowi nawet się pogorszyło.Alewold modlił się teraz zaniego.- Dał mu już ostatnie namaszczenie - mówiła Eanflaed z oczami pełnymiłez.- Czy Iseult nie mogłaby mu jakoś pomóc?- Biskup się na to nie zgodzi - odparłem.- Biskup się na to nie zgodzi? - Powtórzyła z oburzeniem.- To nie onumiera!Wezwano więc Iseult.Z chaty wyszedł Alfred, a za nim wietrzący herezjęAlewold.Edward znów dostał ataku kaszlu i przerazliwe rzężenieprzeszywało wieczorną ciszę.Alfred zadrżał, po czym zapytał, czy Iseultmoże uleczyć jego syna.Iseult nie od razu odpowiedziała.Odwróciła się i spojrzała na nocneniebo, gdzie z oparów mgły wyłaniał się księżyc.- Księżyca przybywa - oświadczyła.- Czy znasz jakieś lekarstwo? - Spytał błagalnym głosem Alfred.- Księżyc, którego przybywa, jest dobry - oznajmiła głucho, po czymodwróciła się do niego.- Będziesz musiał za to zapłacić.- Dam ci, co tylko zechcesz! - Z mocą oświadczył Alfred.- To nie jest zapłata dla mnie - żachnęła się Iseult, zirytowana, że królniewłaściwie zrozumiał jej słowa.- Zawsze trzeba ponieść ofiarę.Gdy ktośzostaje przy życiu, ktoś inny musi umrzeć.- To herezja! - Ostrzegawczo wtrącił Alewold.Wątpię, czy Alfred zrozumiał ostatnie cztery słowa Iseult, a może jejprzestroga była mu zupełnie obojętna.Kurczowo uczepił się nikłej nadziei,że Edward ma jeszcze jedną - ostatnią - szansę na ratunek.- Czy możesz uleczyć mego syna? - Spytał słabo.Milczała przez chwilę, w końcu skinęła głową.- Jest pewien sposób.- Jaki sposób?- Mój sposób.- To herezja! - Powtórzył Alewold.- Biskupie! - Eanflaed przywołała go do porządku.Biskup zmieszał się izamilkł.- Czy zrobisz to teraz? - Spytał Alfred.- Jutro w nocy - odrzekła.- To wymaga czasu.Trzeba zrobić kilka rzeczy.Jeśli chłopiec przeżyje do następnego zmierzchu, spróbuję mu pomóc.Przynieś mi go o wschodzie księżyca.- Na pewno nie możesz zająć się nim dzisiaj? - Alfred spojrzał na niąbłagalnie.- Jutro - powtórzyła stanowczo Iseult.- Jutro mamy dzień świętego Wincentego - powiedział Alfred, jak gdybyto mogło pomóc.Mały Edward przeżył tę noc i nazajutrz, w dzień świętego Wincentego,udaliśmy się z Iseult na wschodni brzeg bagna, by zebrać trochę porostów,łopianu, jaskółczego ziela i jemioły.Iseult zabroniła mi używać noża dozeskrobywania porostów i ścinania ziół, twierdząc, że metalowe narzędziemoże im zaszkodzić.Rośliny były wątłe i skurczone z powodu zimowejpory.Nim przystąpiliśmy do ich zrywania, każdą kępkę musieliśmyokrążyć po trzy razy.Iseult kazała mi jeszcze ściąć trochę gałęzicierniowych, pozwalając już na użycie noża - najwyrazniej ciernie nie byłytak wymagające jak zioła i porosty.Pracując, bacznie obserwowałemhoryzont, wypatrując na nim Duńczyków, ale nawet jeśli patrolowaliobrzeża bagna, żaden nie pojawił się tamtego dnia.Było zimno i porywistywiatr szarpał naszymi ubraniami.Upłynęło wiele godzin, nim wszystkiepotrzebne zioła trafiły do woreczka Iseult i mogliśmy wracać do wioski.Zataszczyłem cierniowe gałęzie na wyspę i zaniosłem je do chaty, gdzieIseult kazała mi wykopać w podłodze dwie dziury.- Muszą być głębokie na wysokość chłopca i leżeć od siebie w odległościtwojego przedramienia - poinstruowała mnie.Nie zdradziła, do czego mają służyć.Była wyraznie przygnębiona, prawiepłakała.Do krokwi dachowych przywiązała pęki jaskółczego ziela iłopianu, a następnie w drewnianej misie utarła na papkę porosty zjemiołą.Napluła do mikstury, po czym dodała do niej odrobinę uryny.Pochylała się nad płytką misą i, mieszając składniki, monotonnym głosemodprawiała nad nią zaklęcia.Wszystko to trwało wiele długich godzin ibywały chwile, że zupełnie wyczerpana siadała w ciemności zapaleniskiem, gdzie w otępieniu kiwała się do przodu i do tyłu.- Nie wiem, czy potrafię to zrobić - wyznała z obawą.- Możesz chociaż spróbować - odparłem bezradnie.- Jeśli mi się nie uda, znienawidzą mnie jeszcze bardziej.- Oni cię nie nienawidzą.- Uważają mnie za grzesznicę i pogankę - stwierdziła.- Nienawidzą mnie.- Pokochają cię, gdy uleczysz chłopca.Nie udawało mi się wykopać tak głębokich dołów, jak prosiła Iseult, gdyżim głębiej ryłem, tym większa była wilgotność gleby i po pewnym czasie wotworach pojawiła się słona woda.- Poszerz je - poleciła Iseult - muszą być na tyle szerokie, by dzieckomogło w nich kucnąć.Gdy powiększyłem dziury, kazała mi je połączyć.W wilgotnej ziemipomiędzy nimi wykopałem więc wąski tunel
[ Pobierz całość w formacie PDF ]