[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dobrze - oznajmił.- Bardzo dobrze.Sam się o to prosiłeś.Chciałeś, to będziesz miał.- Ruszył do przodu.Między nimi stanęła nagle Cynthia, zerknąwszy najpierw na Steve’a - jakby sprawdzała, czy już przestawił się na atak - a potem wściekłym wzrokiem na Gary’ego.- Co ci, kurwa, odbiło? - rzuciła ostro.- On nie jest stąd, no nie? - uśmiechnął się krzywo Gary.- Jezu, ja też nie jestem! Jestem z Bakersfield w Kalifornii, czy przez to mam też być jedną z nich?- Gary! - zabrzmiało to jak wrzaskliwe szczeknięcie psa, który biegł długo pylistą drogą i wyszczekał się już do cna.- Przestań pierdolić głupoty i mi pomóż! Ręka.Kobieta wciąż trzymała ją w górze i Steve’owi przypomniał się teraz - nic na to nie mógł poradzić - sklep mięsny Mucciego w Newton.Facet w białej koszuli, białej czapce i pochlapanym krwią fartuchu, podający jego matce oskórowany kawał udźca.„Najlepiej niech pani poda lekko niedopieczony, pani Ames, z odrobiną mięty.Nie będą już chcieli spojrzeć na kurczaka z rożna.Gwarantuję to pani”.- Gary!Chudzielec o przesyconym ginem oddechu postąpił krok w jej stronę i znów się obejrzał na Cynthię i Steve’a.Zawzięty, wszystkowiedzący uśmieszek zniknął.Gary teraz wyglądał już tylko na chorego.- Nie wiem, co mam z nią zrobić - oznajmił.- Gary, ty zepsuty kurzy móżdżku - powiedziała Marielle niskim, zrezygnowanym głosem.- Ty beznadziejny matole.- Twarz jej pobladła jeszcze bardziej.Stała się kredowobiała.Pod jej oczami rozpostarły się jak para skrzydeł brązowe cienie, a lewa tenisówka zmieniła barwę z białej na czerwoną.Jeżeli ktoś jej zaraz nie udzieli pomocy, to umrze - pomyślał Steve.Zadziwiła go ta myśl, poczuł się jakiś ogłupiały.Miał chyba na myśli fachową pomoc - tak sądził.Facetów z pogotowia, w zielonych fartuchach, mówiących rzeczy w rodzaju „dziesięć em-el glukozy, dożylnie”.Lecz nikogo takiego w pobliżu nie było i raczej nie miał się pojawić.Wciąż nie było słychać syren, jedynie oddalające się na wschód odgłosy burzy.Na ścianie po lewej wisiało oprawione w ramkę zdjęcie niewielkiego brązowego psa o niesamowicie inteligentnym spojrzeniu.Pod zdjęciem widniał staranny podpis drukowanymi literami: DAISY, PEMBROKE CORGI, 9 LAT.POTRAFI LICZYĆ.WYKAZAŁA BEZSPRZECZNIE UMIEJĘTNOŚĆ DODAWANIA MAŁYCH LICZB.Na lewo od zbryzganego teraz krwią Marielle portretu Daisy wisiał wizerunek owczarka collie, który najwyraźniej uśmiechał się do zdjęcia.Drukowany opis poniżej głosił: CHARLOTTE, COLLIE, LAT 6.POTRAFI SEGREGOWAĆ FOTOGRAFIE I WYBIERAĆ ZDJĘCIA LUDZI, KTÓRYCH ZNA.Na lewo od collie znajdowało się zdjęcie papugi, palącej camela.- To wszystko w ogóle się nie dzieje - rzekł Steve konwersacyjnym, niemal jowialnym tonem.Nie wiedział, czy mówi do Cynthii, czy do siebie.- Wiem, jestem w jakimś szpitalu.Miałem czołowe z ciężarówką na autostradzie, tak, tak, na pewno.To tylko „Alicja w krainie czarów”, tyle że w wersji hardrockowej.Cynthia otworzyła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w tym momencie wszedł do pokoju starszy gość - najpewniej ten, co to widział, jak pembroke corgi Daisy dodaje sześć do dwóch i wychodzi jej osiem -BEZ NAJMNIEJSZEGO PROBLEMU,niosąc czarną podniszczoną torbę.Za nim kroczył glina (czy on ma faktycznie na imię Collie - zastanawiał się Steve - czy to tylko jakieś rojenia, wywołane widokiem zdjęć zwierząt na ścianie?), wyciągający ze spodni pasek.Na końcu, lekko oszołomiony, zataczając się, szedł Peter Jak-mu-tam, mąż tej kobiety, co leży martwa na trawniku przed domem.- Pomóżcie jej! - wrzasnął Gary, zapominając na razie o swej spiskowej teorii na temat Steve’a.- Zrób pan coś z nią, doktorze, bo krwawi jak zarzynana świnia!- Przecież wiesz, Gary, że nie jestem prawdziwym doktorem, tylko starym lekarzem od koni.- Nie nazywaj mnie świnią - przerwała mu Marielle.Jej głos był już ledwie słyszalny, ale w utkwionych w mężu oczach jarzyła się groźba.Próbowała się wyprostować, lecz nie dała rady i osunęła się jeszcze niżej po ścianie.- Nie mów.tak na mnie.Lekarz od koni odwrócił się ku policjantowi, który stanął w drzwiach prowadzących do kuchni, półnagi, z rozciągniętym w rękach paskiem.Wyglądał jak bramkarz ze skórzanego baru, w którym Steve obsługiwał kiedyś aparaturę zespołu o nazwie Wielkie Chromowane Dziury.- Muszę? - spytał półnagi glina.Sam był mocno pobladły, Steve uznał jednak, że prezentuje się dziarsko, przynajmniej na razie.Billingsley skinął głową i postawił torbę na siedzeniu wielkiego klubowego fotela, królującego przed telewizorem.Otworzył ją i zaczął szperać w środku.- I pospiesz się - ponaglił.- Im więcej krwi traci, tym marniejsze ma szanse.- W jednej sękatej dłoni Doktor trzymał teraz szpulkę nici chirurgicznych, w drugiej chirurgiczne nożyczki o zagiętych ostrzach.- Mnie to też zbytnio nie cieszy.Ostatni mój pacjent w podobnym stanie to był pony, którego ktoś wziął przez pomyłkę za sarnę i postrzelił w nogę.Załóż to najwyżej jak możesz, sprzączką od strony piersi, i mocno zaciągnij.- Gdzie jest Mary? - dopytywał się Peter.- Gdzie jest Mary? Gdzie jest Mary? Gdzie jest Mary?Z każdym powtórzeniem jego głos brzmiał coraz żałośniej.Za czwartym razem niemal jak piskliwy falset.Raptem ukrył twarz w dłoniach i odwrócił się do wszystkich plecami, opierając czoło o ścianę pomiędzy ARONEM, labradorem, który potrafił ułożyć swoje imię z klocków, i DIRTYFACE, posępną kozą, która podobno umiała zagrać parę prostych melodii na organkach.Steve doszedł do wniosku, że jeśliby kiedykolwiek usłyszał, jak koza gra na harmonijce ustnej The Yellow Rose of Texas, chyba by się, kurwa, pochlastał.Marielle Soderson wpatrywała się tymczasem w Billingsleya wzrokiem wampira, który zobaczył, że ktoś się zaciął przy goleniu.- Boli - zaskrzeczała.- Daj mi coś przeciwbólowego.- Zaraz - rzekł Stary Doktor.- Najpierw musimy założyć ucisk.Skinął niecierpliwie na policjanta.Ten postąpił do przodu.Przewlókł już koniec paska przez sprzączkę, tworząc pętlę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]