[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- I być może nawet dzięki temu przeżyliśmy.Ale zapewniam cię, że nie zamierzam zaczynać żadnej świętej wojny ani ogłaszać się prorokiem.Rossa szkolono w zakresie posługiwania się mapą, ale nadal nie potrafił wyobrazić sobie w rzeczywistości tych kolorowych plamek, które widniały na papierze.Miał więc nadzieję, że tam na dole znajdzie jakieś naturalne punkty orientacyjne, najlepiej dużych rozmiarów.Tylko coś takiego mógłby zapamiętać.Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Millairda, nie było rodzajem przygody, na którą pisałby się dobrowolnie.Już sam wyskok wymagał dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i podczas deszczu nie należał do przyjemnych.Ten skok na ślepo, w kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa jednym z najtrudniejszych testów, jakie przechodził w życiu.A jednak udało się, podobnie jak udało mu się wylądować bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, którą obrali za cel.Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęży, pociągnął czaszę spadochronu na środek polany.Podczas tej roboty usłyszał donośne ryczenie dochodzące z powietrza i tylko dzięki temu zdążył zejść z drogi lądującemu na spadochronie osłowi, który już po chwili zaczął się rzucać pod splątanym płótnem.Zajęty swoim spadochronem zupełnie zapomniał o dwóch zwierzakach, które wysłano wraz z nimi.Na szczęście specjalnie dobrano spokojniejsze ze spokojnych, więc kiedy zwierzę poczuło na karku ręce Rossa i usłyszało jego uspokajający głos, stanęło i pozwoliło rozplatać się ze sznurów.- Rossa - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.- Tutaj.Mam jednego osła.- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na polanie nie była tak gęsta, jak między drzewami.Praca szła sprawnie.Spadochrony zostały zebrane w jeden tobół.Zgodnie ze słowami Webba, padający deszcz powinien tylko przyspieszyć proces zniszczenia, który mieli wywołać za pomocą środka chemicznego.Ashe wysypał go na tkaniny.Świecił delikatnym zielonkawym blaskiem.Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać do świtu.Wszystko w ich dotychczasowej podróży zależało od szczęścia i to na razie dopisywało.Jeżeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i nie obserwował lądowania, ich przybycie pozostało niezauważone.Dalszy plan działania był bardzo elastyczny.Udając handlarzy zamierzających zbudować nową faktorię mieli rozbić obóz nad rzeką wypływającą z pobliskiego jeziora, która potem skręcała na południe i uchodziła do morza.Wiedzieli, że ten rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy były niewiele liczniejsze od rodziny.Większość mieszkańców stanowili myśliwi, którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w zależności od pory roku.Wzdłuż wybrzeża znajdowało się kilka stałych osad rybackich, które z czasem miały zamienić się w miasta.Wprawdzie na południu było kilka pionierskich osad rolniczych, ale jeśli zjawiali się tu jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra i bursztyn.A lud pucharu handlował oboma tymi towarami.Kiedy znaleźli w miarę bezpieczne schronienie w wykrocie przy powalonej sośnie, Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar - przedmiot będący znakiem rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował".Przygotował porcję gorzkiego pobudzającego napoju, który handlarze zwykli popijać w drodze.Puchar krążył z rąk do rąk.Napój smakował paskudnie, ale dawał przyjemne uczucie ciepła we wnętrznościach.Potem przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty.Wreszcie pojawiły się pierwsze promienie słońca.Po śniadaniu założyli osiołkom pakunki, używając węzłów i uprzęży charakterystycznych dla ludu pucharu.Jeszcze tylko zabezpieczyli łuki przed przemoczeniem i mogli wreszcie wyruszyć na południe w poszukiwaniu rzeki.Ashe prowadził, Ross ciągnął osły, McNeil był strażą tylną.Nie znaleźli żadnej ścieżki, toteż minęło sporo czasu, nim wreszcie dotarli do skraju jeziora.- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymując się.Ross wciągnął powietrze i również poczuł ten zapach.McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami.Kiedy czekali w milczeniu na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie sprawę, jak tętni życiem otaczający ich las.Po pniu drzewa przebiegła wiewiórka.Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi czarne paciorki oczu, przekrzywiła głowę, by widzieć wyraźniej.Gdy poruszył się jeden z ostów, wiewiórka umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na pożegnanie rudą kitą.Chociaż zdawało się, że wokół panuje cisza, Ross słyszał cichy szum, szum składający się z tysięcy drobnych dźwięków.Może dlatego, że tak bardzo się wsłuchiwał, usłyszał odgłos innego rodzaju.Położył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobliskie krzaki.Nie minęła chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy nich McNeil.- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.- Jakie?- Tubylcy.Ale znacznie dziksi, niż kiedykolwiek widziałem na taśmach.Zdaje się, że jesteśmy poza zasięgiem głównego nurtu cywilizacji.Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń.Nie sądzę, by kiedykolwiek słyszeli o handlarzach.- Ilu?- Trzy, może cztery rodziny.Większość mężczyzn musi być na polowaniu, bo przeważają kobiety i dzieci.I sądzę, patrząc na nich, że ostatnio niezbyt im się szczęściło.- Może ich szczęście i nasze podąża tą samą ścieżką- powiedział Ashe.- Na razie ich ominiemy i pójdziemy do rzeki.Pohandlujemy później.Tak czy owak, na pewno nawiążemy z nimi kontakt.9Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czoła - ale jak dotąd idzie nam całkiem nieźle.Odsunął nogą ze ścieżki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z powalonych drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszowi w przetaczaniu następnego drewnianego pnia.Ich tymczasowe schronienie nabierało cech trwałości.Gdyby teraz śledził ich jakiś leśny myśliwy, dostrzegłby tylko zwyczajnych handlarzy wznoszących swój fort.Wszyscy byli zresztą pewni, że są obserwowani przez łowców.Musieli zawsze dla własnego bezpieczeństwa zakładać, że są śledzeni.Nocą mogli zachowywać się nietypowo, ale w dzień każdy musiał grać swoją rolę i nieważne, czy była przy tym jakaś publiczność czy też nie.Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwabiła wielu onieśmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, którzy ofiarowywali różne cuda w zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra.Wieść o przybyciu handlarzy bardzo szybko się rozeszła i już wkrótce dwa następne klany przysłały pierwszych wysłanników.Agenci zadawali tubylcom wiele pytań, gdy tylko nadarzała się okazja do dłuższej pogawędki.Chociaż tutejsi mieszkańcy lasu mówili innym językiem, do porozumienia się wystarczały gesty i kilka szybko wyuczonych podstawowych słów.Ponadto Ashe zdołał się zaprzyjaźnić z najbliżej mieszkającym klanem, pierwszym, z którym się zetknęli, i często wyprawiał się z nimi na łowy, co było doskonałym pretekstem do badania okolicy.Wszak na tym nieznanym terenie chcieli znaleźć bazę Czerwonych.Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]