Home HomeCrichton Michael Norton N22 (SCAN dal 739)Norton Adre Mroczny muzykantCrichton Michael Norton N22 (2)Norton N22 Michael Crichton (2)Simak Clifford D W pulapce czasu (SCAN dal 1141) (2)Philip G. Zimbardo, John Boyd Paradoks czasuSimak Clifford D W pulapce czasu (SCAN dal 1141) (3)Stephen W. Hawking Krotka Historia Czasu (2)Hawking Stephen W Krotka Historia Czasu (3)Crichton Michael Linia Czasu (3)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • loko1482.xlx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .- I być może nawet dzięki temu przeżyliśmy.Ale zapewniam cię, że nie zamierzam zaczynać żadnej świętej wojny ani ogłaszać się prorokiem.Rossa szkolono w zakresie posługiwania się mapą, ale nadal nie potrafił wyobrazić sobie w rzeczywistości tych kolorowych pla­mek, które widniały na papierze.Miał więc nadzieję, że tam na dole znajdzie jakieś naturalne punkty orientacyjne, najlepiej du­żych rozmiarów.Tylko coś takiego mógłby zapamiętać.Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Mil­lairda, nie było rodzajem przygody, na którą pisałby się dobro­wolnie.Już sam wyskok wymagał dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i podczas deszczu nie należał do przy­jemnych.Ten skok na ślepo, w kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa jednym z najtrudniejszych testów, jakie przechodził w życiu.A jednak udało się, podobnie jak udało mu się wylądo­wać bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, którą obrali za cel.Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęży, pociągnął czaszę spadochronu na środek polany.Podczas tej roboty usłyszał donośne ryczenie dochodzące z powietrza i tylko dzięki temu zdą­żył zejść z drogi lądującemu na spadochronie osłowi, który już po chwili zaczął się rzucać pod splątanym płótnem.Zajęty swoim spa­dochronem zupełnie zapomniał o dwóch zwierzakach, które wy­słano wraz z nimi.Na szczęście specjalnie dobrano spokojniejsze ze spokojnych, więc kiedy zwierzę poczuło na karku ręce Rossa i usłyszało jego uspokajający głos, stanęło i pozwoliło rozplatać się ze sznurów.- Rossa - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.- Tutaj.Mam jednego osła.- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na po­lanie nie była tak gęsta, jak między drzewami.Praca szła spraw­nie.Spadochrony zostały zebrane w jeden tobół.Zgodnie ze sło­wami Webba, padający deszcz powinien tylko przyspieszyć pro­ces zniszczenia, który mieli wywołać za pomocą środka chemicznego.Ashe wysypał go na tkaniny.Świecił delikatnym zielonkawym blaskiem.Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać do świtu.Wszystko w ich dotychczasowej podróży zale­żało od szczęścia i to na razie dopisywało.Jeżeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i nie obserwował lądowania, ich przy­bycie pozostało niezauważone.Dalszy plan działania był bardzo elastyczny.Udając handlarzy zamierzających zbudować nową fak­torię mieli rozbić obóz nad rzeką wypływającą z pobliskiego je­ziora, która potem skręcała na południe i uchodziła do morza.Wie­dzieli, że ten rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy były nie­wiele liczniejsze od rodziny.Większość mieszkańców stanowili myśliwi, którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w za­leżności od pory roku.Wzdłuż wybrzeża znajdowało się kilka sta­łych osad rybackich, które z czasem miały zamienić się w miasta.Wprawdzie na południu było kilka pionierskich osad rolniczych, ale jeśli zjawiali się tu jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra i bursztyn.A lud pucharu handlował oboma tymi towarami.Kiedy znaleźli w miarę bezpieczne schronienie w wykrocie przy powalonej sośnie, Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar - przedmiot będący znakiem rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował".Przygotował porcję gorzkiego pobudzającego napoju, który handlarze zwykli popijać w drodze.Puchar krążył z rąk do rąk.Napój smakował paskudnie, ale dawał przyjemne uczu­cie ciepła we wnętrznościach.Potem przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty.Wreszcie pojawiły się pierwsze pro­mienie słońca.Po śniadaniu założyli osiołkom pakunki, używając węzłów i uprzęży charakterystycznych dla ludu pucharu.Jeszcze tylko zabez­pieczyli łuki przed przemoczeniem i mogli wreszcie wyruszyć na po­łudnie w poszukiwaniu rzeki.Ashe prowadził, Ross ciągnął osły, McNeil był strażą tylną.Nie znaleźli żadnej ścieżki, toteż minęło sporo czasu, nim wreszcie do­tarli do skraju jeziora.- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymu­jąc się.Ross wciągnął powietrze i również poczuł ten zapach.McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami.Kie­dy czekali w milczeniu na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie spra­wę, jak tętni życiem otaczający ich las.Po pniu drzewa przebiegła wiewiórka.Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi czarne paciorki oczu, przekrzywiła głowę, by widzieć wyraźniej.Gdy poruszył się jeden z ostów, wiewiórka umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na po­żegnanie rudą kitą.Chociaż zdawało się, że wokół panuje cisza, Ross słyszał ci­chy szum, szum składający się z tysięcy drobnych dźwięków.Może dlatego, że tak bardzo się wsłuchiwał, usłyszał odgłos innego ro­dzaju.Położył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobli­skie krzaki.Nie minęła chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy nich McNeil.- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.- Jakie?- Tubylcy.Ale znacznie dziksi, niż kiedykolwiek widziałem na taśmach.Zdaje się, że jesteśmy poza zasięgiem głównego nurtu cy­wilizacji.Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń.Nie sądzę, by kiedykolwiek słyszeli o handlarzach.- Ilu?- Trzy, może cztery rodziny.Większość mężczyzn musi być na polowaniu, bo przeważają kobiety i dzieci.I sądzę, patrząc na nich, że ostatnio niezbyt im się szczęściło.- Może ich szczęście i nasze podąża tą samą ścieżką- powie­dział Ashe.- Na razie ich ominiemy i pójdziemy do rzeki.Pohan­dlujemy później.Tak czy owak, na pewno nawiążemy z nimi kon­takt.9Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czo­ła - ale jak dotąd idzie nam całkiem nieźle.Odsunął nogą ze ścieżki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z powalonych drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszo­wi w przetaczaniu następnego drewnianego pnia.Ich tymczasowe schronienie nabierało cech trwałości.Gdyby teraz śledził ich jakiś leśny myśliwy, dostrzegłby tylko zwyczajnych handlarzy wznoszą­cych swój fort.Wszyscy byli zresztą pewni, że są obserwowani przez łowców.Musieli zawsze dla własnego bezpieczeństwa zakładać, że są śle­dzeni.Nocą mogli zachowywać się nietypowo, ale w dzień każdy musiał grać swoją rolę i nieważne, czy była przy tym jakaś pu­bliczność czy też nie.Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwa­biła wielu onieśmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, którzy ofiarowywali różne cuda w zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra.Wieść o przybyciu handlarzy bardzo szybko się rozeszła i już wkrótce dwa następne klany przysłały pierwszych wysłanników.Agenci zadawali tubylcom wiele pytań, gdy tylko nadarzała się okazja do dłuższej pogawędki.Chociaż tutejsi miesz­kańcy lasu mówili innym językiem, do porozumienia się wystar­czały gesty i kilka szybko wyuczonych podstawowych słów.Po­nadto Ashe zdołał się zaprzyjaźnić z najbliżej mieszkającym kla­nem, pierwszym, z którym się zetknęli, i często wyprawiał się z nimi na łowy, co było doskonałym pretekstem do badania okolicy.Wszak na tym nieznanym terenie chcieli znaleźć bazę Czerwonych.Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •