[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wstążka spełzła na dół, znowu wijąc się wokół brzeszczotu.ROZDZIAŁ XIVOczekiwałem, że mój jedwabny przewodnik skieruje się do którychś z zamkniętych drzwi.Tymczasem zwinął się w ciasną spiralę na środku sali, niemal u moich stóp, i jednym końcem mierzył w górę, ku sufitowi.Odchyliłem do tyłu głowę, ale nie zobaczyłem żadnego otworu.Iluzja? W tym miejscu iluzja była orężem.Jaka mogła być odpowiedź na iluzję? Nagle pomyślałem o strzępach wiedzy zdobytej w Lormcie.Użyć przeciwczaru znaczyło jeszcze bardziej odsłonić swoje szańce, lecz tylko to mi pozostało.Mój miecz był symbolem mocy; nawet nie byłem w stanie zgadywać jak wielkiej.Dostarczy mi jednak - albo raczej miałem nadzieję, że to zrobi - iskry, której potrzebowałem.Zamknąłem oczy i podniosłem miecz przyciskając go do twarzy, tak że poczułem dotknięcie metalu na powiekach.Nie wymówiłem na głos owych starożytnych słów w tym miejscu, tylko powoli wypowiedziałem je w myśli, rysując je tak, jak je widziałem na pomarszczonym, kruchym ze starości pergaminie.Było ich trzy, a później jeszcze trzy.Na końcu naszkicowałem pewien Symbol.Opuściłem miecz i otworzyłem oczy, żeby się przekonać, czy mi się udało.Stałem przed schodami, drabiną z kamiennych bloków.Chustka Kaththei powędrowała w górę.Więc tak.Tyle zdziałałem: otworzyłem sobie drzwi do Ciemnej Wieży.Zacząłem się wspinać, obserwując miecz.Ale tak samo jak w korytarzu i w okrągłej sali na dole, runy nie zapaliły się krwawo.Schody wciąż pięły się w górę.Gdy stałem na dole, miałem nad głową sufit, teraz jednak wydawało mi się, że to także była iluzja: wieża nie miała pięter, tylko schody wiodące do góry.Chociaż widziałem kamienne stopnie tuż przed sobą, lecz następne ukrywał przemieszczający się obraz.Obawiając się zawrotów głowy na takiej stromiźnie, nie odważyłem się przyjrzeć mu bliżej.Chustka bez wahania pięła się coraz wyżej.Zdawało mi się, że niezmierzona przestrzeń otacza zewsząd schody, które były jedynym bezpiecznym miejscem.Nie patrzyłem ani w lewo, ani w prawo.Wymamrotałem pod nosem kilka słów mocy.Wrażenie, że na każdym stopniu mogę stracić równowagę i spaść z jednej lub z drugiej strony, stawało się coraz silniejsze, aż przemieniło niemal w męczarnię.Wreszcie dotarłem do końca schodów.Przez otwór w podłodze wyszedłem do okrągłej komnaty podobnej do tej w dole.Ta była nieco mniejsza.Chustka zwinęła się w kłębek, jeden jej koniec sterczał chwiejnie w górze niczym głowa gada.I tu także znajdowały się otwory drzwiowe, lecz szeroko otwarte.A każdy z nich wychodził na nicość! Żadnej mgły czy mgiełki, tylko otwarta przestrzeń.Rozejrzawszy się usiadłem na podłodze, z mieczem na kolanach.Nie mogłem się poruszyć z powodu paniki, która ogarnia nas wszystkich, kiedy śnimy, że spadamy w przepaść.Albowiem tamte otwarte drzwi przyciągały, wabiły, i ogarnął mnie taki lęk jak nigdy dotychczas.Nie wiedziałem, co to za miejsce.Nie wątpiłem jednak, że jest to wejście do przestworzy, do których nie powinny zapuszczać się istoty mojego rodzaju.A przecież chustka zaprowadziła mnie tutaj!Kaththea! Zamknąłem oczy, skupiłem całą wolę na myślowym obrazie mojej siostry, wzmocniłem go tęsknotą.Potem znowu otworzyłem oczy.Chustka - znowu rozwinięta - zbliżała się do jednego z otworów wychodzących na nicość.Pomyślałem, że jest to jeszcze jedna iluzja i że chustka wreszcie mnie zdradziła.Powtórzyłem rytuał, który na dole uwolnił mi wzrok.Podniosłem miecz do oczu i powtórzyłem potężne zaklęcie.Kiedy znów spojrzałem, nie zauważyłem żadnej zmiany.Chustka zwinęła się przed otworem drzwiowym znajdującym się tuż przede mną; powiewała jednym końcem z góry na dół jak wtedy, gdy dotarła do wzgórza i nie ośmieliła się dotknąć niesamowitej trawy.Nie mogłem się podnieść, tak niewielkie miałem zaufanie do swego zmysłu równowagi.Poczołgałem się zatem, pchając przed sobą miecz.A potem znalazłem się naprzeciw nicości.W tamtej chwili niemal się załamałem, gdyż byłem pewny, że nie zdołam przejść przez dziwne drzwi, cokolwiek by się za nimi znajdowało.Wyciągnąłem rękę i opuściłem ją na chustkę.Ta zaś jeszcze raz okręciła mi się wokół ręki i przegubu i popełzła w górę ramienia.Zrozpaczony zawołałem na głos:- Kaththeo!Tak jak niegdyś skupiłem całą siłę swej woli na chustce, tak teraz zrobiłem to samo.Przez całe życie posługiwałem się telepatyczną więzią, lecz w tym momencie włożyłem w nią wszystkie zasoby energii.Leżałem osłabiony, dysząc ciężko, jak gdybym w kolczudze i przy mieczu wbiegł na szczyt wzgórza i zaraz potem wdał się w zacięty bój.Spoczywałem na podłodze okrągłej komnaty, dotykając czołem złocistego oręża.Może jakaś jego właściwość mi teraz pomogła, nadeszła bowiem z oddali słaba, bardzo słaba odpowiedź:- Kemoc.? - Nie głośniejsza niż westchnienie.A przecież odpowiedź, a nie żadna iluzja.Więc tak.Nadal żyła, chociaż musiała być uwięziona w tym miejscu.Żeby do niej dotrzeć muszę - muszę - przejść przez te drzwi.Nie byłem wtedy pewny, czy zdołam się do tego zmusić.Czym mogłem się posłużyć? Chustką, którą zaczarowała dla mnie Orsya? Mieczem nie wykutym przez moją rasę? Kilkoma słowami, które mogły wezwać pomoc lub ściągnąć zagładę.? Byłem jak ślepiec szukający drogi.Zacząłem pełznąć.Nie miałem sił, żeby stanąć prosto i iść jak człowiek.Kiedy tak się czołgałem, jakaś część mojej istoty, ukryta głęboko w mózgu, wrzeszczała i protestowała przeciwko takiemu szaleństwu, samozniszczeniu.Wbijała mi do głowy, że udać się do takiego miejsca bez potężnych zabezpieczeń znaczyło iść na pewną śmierć i to nie tylko śmierć ciała.Teraz, kiedy byłem już na samym progu niesamowitych drzwi, musiałem zamknąć oczy.Wpatrywanie się w nicość porażało obłędem.Zmusiłem się do ostatniego kroku przez.czy nad.Nie tylko moje myśli się zmąciły.ból.czułem taką mękę, jakiej nie może wytrzymać człowiek.A przecież nie uciekłem w niepamięć.padałem.czułem wszystko.Nie byłem teraz człowiekiem, lecz istotą, która krzyczała, wrzeszczała, piszczała, cierpiała.Kolor, wybuch jaskrawego koloru.Co to był za kolor? Pełzłem.po płaskiej powierzchni.Wielkie półkola tego jaskrawego, przyprawiającego o ból oczu koloru, wybuchającego z powierzchni ponad moją głowę.Monotonny zgiełk.pełzaj.Oczy miałem pełne łez, pełne ognia, który trawił również moją głowę.MOJĄ? Kto był moją ? Co było moją?Pełznij dalej.ruszaj się.Zamknij oczy, żeby nie widzieć gwałtownego wybuchu płonącej barwy.Nie przestawaj pełzać! Dlaczego.?Trudno jest wyrazić słowami, o co mi wtedy chodziło z tym określeniem “moją"
[ Pobierz całość w formacie PDF ]