[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wyjął paczuszkę i podałArabowi.- Proszono mnie, żebym doręczył to twojemu panu po jegopowrocie.Przysłał mu ją jego kuzyn Hassan.Mężczyzna uniósł brwi.- Jego kuzyn Hassan? Hassan wojownik?Saint-Clair skinął głową.- Wojownik.Spotkałem go na pustyni, w pobliżu Jafy, i prosiłmnie, żebym doręczył to po powrocie.Nabib ponownie skłonił głowę.- Zatem musi to być bardzo ważne, skoro szyicki wojownik po-wierzył coś wojownikowi Franków.Możesz być pewien naszej wieczy-stej wdzięczności, panie.- Nie panie, Nabibie.Teraz jestem zwykłym mnichem, bratemStefanem.Nabib znów się ukłonił.- Prorok uczy, że nie powinniśmy pomniejszać innych, nie wierzącw to, co mówią ze szczerego serca, ale w tej sprawie muszę coś do-dać.Może jesteś teraz bratem Stefanem, lecz żaden Frank, który możenazwać szyitę Hassana swoim przyjacielem, nie jest zwykły.Przyjmijnasze podziękowania i odejdz z Bogiem, przyjacielu.Opuściwszy stragan Araba, Saint-Clair przez chwilę miał ochotępomaszerować na targ i pofolgować swojej namiętności do słodyczy,lecz im usilniej starał się zapomnieć o księżniczce Alix, tym bardziej zaj-mowała jego myśli i wkrótce odkrył, że jest podniecony, nawet na tymzatłoczonym targowisku, wyobrażając sobie ją i jej męża w intymnymzaciszu alkowy.Pospiesznie, bliski paniki, opuścił targ i pomaszerowałz powrotem ku stajniom i najnowszemu odkryciu w tunelach podnimi, porzucając wszelką myśl o wykorzystaniu reszty wolnego czasu,jaki dał mu de Payns.Był nieprzyjemnie świadom, że jeszcze jedendzień bez błogosławieństwa odwracającej uwagę ciężkiej pracy możeznów pogrążyć go w bagnie udręki wywołanej pokusą.Wiedział, żelepiej będzie wędrować w ciemnościach komory, którą odkrył pod tu-nelami Wzgórza Zwiątynnego, i poczuł niewypowiedzianą ulgę, gdyna samą myśl o tej ogromnej komnacie i jej tajemnicach zdołał ode-pchnąć od siebie wspomnienia Alix du Bourcq.Niektórzy członkowie bractwa od pierwszego dnia zaczęli nazywaćtę odkrytą komnatę Zwiątynią", tylko ze względu na jej rozmiary.Jednak Andrzej de Montbard nie życzył sobie tego i szybko wybił imto z głów.Odkryta przez nich sala leżała poniżej poziomu, na któ-rym znajdowała się prawdziwa świątynia Salomona, powiedział im,po czym na dowód słuszności tego twierdzenia zacytował kilka uryw-ków z kronik Zakonu Odrodzenia, tak więc zaczęli nazywać odkrytąkomorę Salą".Chociaż bracia lubili go i podziwiali, Andrzej de Montbard zawszebył wśród nich trochę obcy, gdyż został przysłany z Francji - i niemaldokooptowany - przez hrabiego Hugona z Szampanii, seneszala Za-konu Odrodzenia.To wyróżnienie spotkało go tak jak Saint-Claira,lecz wybór tego ostatniego był związany z jego młodością, siłą, poko-rą i zręcznością w posługiwaniu się orężem, podczas gdy Montbardposiadał inne umiejętności, które ujawniły się dopiero w związkuz odkryciem w podziemnych korytarzach.Choć formalnie de Montbard był wasalem hrabiego, wszyscywiedzieli, że jest znacznie bogatszy i bardziej wpływowy od każde-go z nich i choćby dlatego mógłby bardzo uprzykrzyć im życie.To,że nie chciał tego robić, zaskoczyło wielu braci, którzy z początkuzamierzali traktować go jak nasłanego szpiega.Był dziwny: człowiekmający ogromne wpływy we Francji, który postanowił nie wykorzy-stywać swojej władzy w Jerozolimie i dobrowolnie został czyimś len-nikiem.Po jego niespodziewanym przybyciu bracia szybko się przekonali,że nie mają najmniejszego powodu skarżyć się na jego zachowanie,a on od początku zachowywał się tak jak każdy z nich, nie oczekującżadnych ulg czy przywilejów.Teraz jednak, od kiedy odkryto Salę,de Montbard zaczął zgłaszać żądania i wydawać polecenia, które dePayns i Saint-Omer wykonywali bez słowa protestu, co jasno wskazy-wało pozostałym braciom, że wykonuje dawno otrzymane instrukcje,a ta sytuacja jest powodem jego obecności wśród nich.Kilka dni pózniej Saint-Clair zastał de Montbarda czekającegonań, kiedy wyszedł z celi zaraz po powrocie z wyprawy po drewno.Przystanął w pół kroku i lekko przechylił głowę, pytająco unoszącbrwi.- Schodzę - oznajmił bez żadnych wstępów Montbard.- Pójdzieszze mną?- Tak, tylko daj mi chwilę.- Obrócił się na pięcie i wszedł z po-wrotem do swojej celi.Gdy wyszedł, na plecach wisiał mu długimiecz, na brzuchu kołysała się pochwa ze sztyletem.De Montbardnie próbował ukryć rozbawienia.- Sądzisz, że znajdziemy na dole wroga?- Najwidoczniej ty tak uważasz.Wróciłem po broń tylko dlatego,że ty wziąłeś swoją.Nigdy nie wiadomo, przyjacielu.Mogą tam byćdemony, czekające, żeby porwać nas do piekła, gdy tylko podniesiemyten ankh.Jeśli tak, to wolę trzymać w ręku mój zacny ostry miecz niżcoś innego.A jeśli nic takiego nas nie spotka, to i tak sztylet przyda siędo wydrapania kurzu ze szczelin w kamieniu, a miecz może posłużyćza dzwignię.Dotarcie do podziemnej sali i zjazd w dół w wiklinowym koszu zesporym zapasem nowych pochodni, które zdaniem Saint-Agnana, ichtwórcy, powinny palić się godzinami, zajęło im pół godziny.De Mont-bard niósł cale naręcze pochodni, a Saint-Clair dwa żelazne paleniska,przerobione tak, żeby można je ustawić na posadzce i wetknąć w niepłonące pochodnie.Zapaliwszy i rozmieściwszy pochodnie tam, gdzierzucały jak najwięcej blasku, rycerze uklękli naprzeciw siebie po obustronach wyrytego na posadzce ankha.De Montbard skinął głowąi obaj zabrali się do pracy, ostrzem sztyletu wygrzebując kurz, któryprzez wieki zgromadził się w szczelinach.Wkrótce się okazało, że deMontbard znów miał rację: po wyczyszczeniu kurzu pod ramionamiankha było dość miejsca, by oba można było chwycić jak rękojeśćmiecza.Saint-Clair mocno chwycił jedną i spojrzał na Montbarda.- Gotowy?- Tak, ale lepiej przejdz na tę stronę.Wtedy obaj będziemy moglipodnieść go razem.Saint-Clair uklęknął obok towarzysza i chwycił rękojeść" wygrze-baną przez de Montbarda.Zanim jednak tamten zdążył się ruszyć,młody rycerz spojrzał nań, z lekkim uśmiechem.- Wiesz - powiedział.- Przyszło mi do głowy, że to, co tu robimy,może mieć przełomowe znaczenie.De Montbard uniósł brew.-Jakie?- Skąd mogę wiedzieć? Jeszcze nie skończyliśmy kopać, prawda?Ale długo kryliśmy się w ciemności jak szczury i może teraz nadszedłczas, żeby zrobić coś, po czym nie będzie już odwrotu.Kędy pocią-gniemy za te rączki, świat może już nigdy nie będzie taki sam.Możepowinniśmy powiedzieć coś podniosłego? - Zmarszczył brwi.- Kiedyzaczynałem mówić, sądziłem, że powiem coś żartobliwego, ale nagleto, co mówię, wydaje się prawdą.De Montbard tylko spojrzał na niego, nieporuszony.- Chcesz więc coś powiedzieć?- Nie.- Ja też nie, więc możemy zaczynać? Razem, na trzy.Pociągnęli razem, ale ich połączone siły nie dały żadnego rezultatu,jakby próbowali podnieść całą kamienną posadzkę.Jednocześnie pu-ścili ankh, głośno dysząc.De Montbard otarł czoło.- Tysiąc lat to dużo.Ruchome części mogły się przez ten czas za-piec.- Zasada dzwigni - rzekł Saint-Clair, spoglądając na ankh.De Montbard wstał i się przeciągnął.- Zasada czego?Młodszy mnich przykucnął.- Brat Joachim, stary mnich, którego znałem jako chłopiec, uwiel-biał starożytność.Archimedesa, Euklidesa, Pitagorasa i ich nauki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]