[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.ROZDZIAŁ VIIIDo kancelarii biskupa arkanarskiego Rumata próbował przedostać się tyłami zabudowań.Chyłkiem przebiega) ciasne podwóreczka, zaplątując się w rozwieszonych do suszenia szmatach, przełaził przez dziury w płotach zostawiając na zardzewiałych gwoździach wytworne kokardy oraz strzępki drogocennych soańskich koronek, na czworakach przemykał się między zagonami kartofli.A jednak nie udało mu się ujść czujnym oczom czarnego rycerstwa.Gdy wyszedł na wąską, krzywą uliczkę, prowadzącą do zsypiska śmieci, natknął się na dwóch ponurych i z lekka podchmielonych mnichów.Spróbował obejść ich, lecz wyciągnęli miecze i zastąpili mu drogę.Rumata ujął za rękojeści swoich mieczy, mnisi włożyli trzy palce do ust i gwizdnęli wzywając odsieczy.Rumata zaczął się cofać do dziury w płocie, przez którą niedawno przelazł, gdy nagle z przeciwnej strony wyskoczył na uliczkę maty, zwinny człowieczek o nijakiej twarzy.Potrąciwszy Rumatę ramieniem podbiegł do mnichów i coś im szepnął, na co tamci zakasali sutanny, ukazując długie, obciągnięte czymś fioletowym nogi, puścili się kłusem i w chwilę później skryli się za domami.Mały człowieczek nie oglądając się podreptał za nimi.Rozumiem, pomyślał Rumata.Szpieg pełniący rolę mego anioła stróża.Przewidujący jest ten biskup Arkanaru.Ciekawe, czego on się bardziej obawia - mnie czy o mnie? Odprowadziwszy wzrokiem szpiega, skręcił w kierunku zsypiska.Znajdowało się ono na tyłach kancelarii byłego Ministerstwa Ochrony Berła i należało przypuszczać, że nie jest patrolowane.Uliczka była pusta.Ale już cicho poskrzypywały okiennice, trzaskały drzwi, płakało niemowlę, słychać było lękliwe szepty.Zza przegniłego płotu wyjrzała ostrożnie chuda, zmizerowana twarz, ciemna od sadzy, która wżarła się w skórę.Na Rumatę patrzyły wystraszone, zapadnięte oczy.- Stokrotnie przepraszam, wielmożny panie.Może wielmożny pan raczy mi powiedzieć, co tam w mieście.Jestem kowal Kikus, przezwiskiem Kulas, muszę iść do kuźni, ale się boję.- Nie chodź - doradził mu Rumata.- Mnisi nie żartują.Króla już nie ma.Rządzi don Reba, biskup Świętego Zakonu.Lepiej więc siedź cicho.Przy każdym jego słowie kowal skwapliwie kiwał głową, a jego oczy napełniały się smutkiem i rozpaczą.- Zakon, znaczy się.- wymamrotał.- Niech to cholera.Racz wybaczyć, wielmożny panie.Zakon.A co to takiego, szarzy czy jak?- Skądże - powiedział Rumata przyglądając mu się z zaciekawieniem.- Szarych chyba powybijali To są mnisi.- To ci dopiero Szarych, znaczy się, też.Ale ci Zakon! Że szarych wytłukli, to po prawdzie dobrze.Ale co się nas tyczy, jak wielmożny pan uważa? Da się jakoś żyć, hę? Pod tym Zakonem?- Dlaczego nie? - odparł Rumata.- Zakon też musi jeść i pić Przyzwyczaicie sięKowal ożywił się.- I ja tak myślę, że się przyzwyczaimy.Najlepiej: nie tykaj nikogo, to i ciebie nie tkną, hę?Rumata pokręcił głową.- No nie.Tacy ostrożni to przeważnie pierwsi idą pod nóż.- To też prawda - westchnął kowal.- Tylko gdzie się podziejesz, człowieku.Sam jestem jak kołek w płocie i jeszcze ośmioro drobiazgu trzyma się moich portek.Och, matko kochana, żeby choć mojego majstra zatłukli, był oficerem u szarych.Jak wielmożny pan myśli, mogli go zatłuc? Byłem mu winien pięć dukatów.- Nie wiem.Może i zatłukli.Ale wiesz co, kowalu, zastanów się lepiej nad czym innym.Mówisz, żeś sam jak kołek w płocie, a takich kołków jak was w mieście przynajmniej dziesięć tysięcy.- No to co?- No właśnie pomyśl nad tym - odparł gniewnie Rumata i poszedł dalej.Akurat, już on coś skombinuje.Jeszcze na to grubo za wcześnie.A zdawałoby się, że nic prostszego - dziesięć tysięcy takich młociarzy może w porywie wściekłości z każdego zrobić placek.Cóż, kiedy właśnie tej wściekłości w nich jeszcze nie ma.Jedynie strach.Każdy sobie rzepkę skrobie.Krzaki dzikiego bzu na skraju uliczki zaszeleściły i wyczołgał się z nich don Tameo.Ujrzawszy Rumatę krzyknął radośnie, zerwał się na nogi, zatoczywszy się przy tym solidnie, i ruszył ku niemu wyciągając umazane ziemią ręce.- Mój szlachetny don Rumata! - wołał.- Jakże się cieszę! Widzę, że pan też do kancelarii?- Zgadł pan, czcigodny don Tameo - odpowiedział Rumata zręcznie uchylając się od uścisku.- Pozwoli pan, że się przyłączę?- Poczytam to sobie za honor.Wymienili ukłony.Widać było, za don Tameo zaczął już od wczoraj, a do końca jeszcze mu daleko.Wyciągnął z kieszeni szerokich żółtych spodni szklaną flaszę misternej roboty.- Może i pan? - zaproponował uprzejmie.- Dzięki - odparł Rumata.- Rum! - oznajmił don Tameo.- Oryginalny rum z metropolii.Dałem za niego dukata.Zeszli na zsypisko i zatykając nosy brnęli przez sterty odpadków, przeskakując padlinę, cuchnące kałuże, rojące się od białych robaków.W powietrzu aż huczało od nieustannego brzęczenia miriadów szmaragdowych much.- To dziwne - rzekł don Tameo zakręcając flaszę - nigdy tu jeszcze nie byłem.Rumata zbył to milczeniem.- Don Reba zawsze wzbudzał we mnie podziw - ciągnął don Tameo.- Byłem pewny, że w końcu obali niewydarzonego monarchę, utoruje nowe drogi i otworzy przed nami olśniewające perspektywy.- Z tymi słowami wjechał nogą w żółtozieloną kałużę, ochlapał się od stóp do głów i żeby nie upaść, przytrzymał się Rumaty.- Tak! - podjął znów, gdy wydostali się na twardy grunt.- My, młoda arystokracja, zawsze będziemy u boku don Reby! Nareszcie przyszła upragniona folga.Niech pan sam przyzna, don Rumata, od godziny już łażę po różnych zaułkach, polach warzywnych i nie spotkałem ani jednego szarego.Zmietliśmy to szare plugastwo z powierzchni ziemi l tak błogo, tak swobodnie oddycha się teraz w odrodzonym Arkanarze! Zamiast gburowatych sklepikarzy, tych bezczelnych chamów i chłopstwo, ulice pełne są służebników bożych.Widziałem, że niektórzy szlachcice już otwarcie spacerują przed swymi domami.Teraz nie muszą się obawiać, że pierwszy prostak w fartuchu od gnoju ochłapie ich swoim brudnym wozem, l już nie trzeba torować sobie drogi w tłumie wczorajszych rzeźników i galanteryjników.Pod opiekuńczym skrzydłem wielkiego Świętego Zakonu, dla którego zawsze żywiłem szacunek i - co tu ukrywać - serdeczną czułość, dojdziemy do niesłychanego rozkwitu, a wówczas żaden chłop nie ośmieli się podnieść oczu na szlachcica bez zezwolenia z podpisem okręgowego inspektora Zakonu.Niosę właśnie w tej sprawie raport na piśmie.- Co za ohydny smród - wstrząsnął się Rumata.- Tak, okropny - przyznał don Tameo zakręcając flaszę.- Za to jak swobodnie się oddycha w odrodzonym Arkanarze! l ceny na wino spadły o połowę.Nim dotarli na miejsce, don Tameo opróżnił flaszę do dna, cisnął ją precz i wpadł w niezwykłą euforię.Dwukrotnie się wywalił, przy czym za drugim razem nie chciał się oczyścić twierdząc, iż jest wielkim grzesznikiem, nieczystym z natury i pragnie w takim stanie zjawić się w kancelarii.Wciąż na nowo zaczynał cytować wielkim głosem wyjątki ze swego raportu."Mocno powiedziane! -wykrzykiwał.- Weźcie na przykład to zdanie, szlachetni panowie: ażeby śmierdzące chłopstwo.hę? Co za idea!" Gdy znaleźli się na tyłach kancelarii, rzucił się na pierwszego spotkanego mnicha i zalewając się łzami jął go błagać o odpuszczenie grzechów.Na wpół zduszony mnich bronił się zaciekle, próbował gwizdem wzywać pomocy, lecz don Tameo chwycił go za sutannę i obaj runęli na kupę odpadków.Rumata zostawił ich, oddaliwszy się długo jeszcze słyszał żałosny urywany gwizd i okrzyki: ,,Ażeby śmierdzące chłopstwo!.Bło-go-sławieństwa!.Z całego serca!,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]