[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była to Tamra, ta, która nazwała się dwudziestojednolatką.Nim doszła do legowiska Rolanda, jej oblicze przypominało twarz wiedźmy, która zapomniała już, jak to jest mieć osiemdziesiąt lat.a może i dziewięćdziesiąt.Potem jej twarz zafalowała i rewolwerowiec ujrzał pulchne, zdrowe lico trzydziestoletniej matrony.Tylko oczy pozostały takie same -z żółtawymi rogówkami, matowe w kącikach i przerażająco czujne.- On jest najmłodszy, ja najstarszy - wyjaśnił Roland.- Pomiędzy nami jest jeszcze siedmioro rodzeństwa i dwadzieścia lat życia naszych rodziców.- Jak miło! Ale jeśli jest twoim bratem, to musisz pamiętać jego imię, prawda? Musisz pamiętać je bardzo dobrze.Nim rewolwerowiec zdołał cokolwiek wymyślić, młodzieniec sam się odezwał.- One chyba sądzą, że można zapomnieć tak proste imię jak John Norman.Ale z nich dziwadła, co, Jimmy?Coquina i Tamra spojrzały na bladego chłopaka z nie skrywaną wściekłością.i bezradnością.Na jakiś czas zostały chyba bez atutów.- Już go nakarmiłyście - powiedział chłopak (którego medalion głosił niewątpliwie, że jest to John.Mity rodzinie.Mity BOGU).- Czemu nie pójdziecie teraz, żebyśmy mogli sobie pogadać?- Proszę!- warknęła siostra Coquina.- Skoro tak staniała tu wdzięczność, to chętnie się wyniosę!- Jestem wdzięczny za wszystko, co otrzymałem - odparł Norman, patrząc na nią spokojnie - ale nie za to, co mi się zabiera.Tamra sapnęła przez nos, obróciła się gwałtownie, tak zamiatając spódnicami, że aż wiatr powstał od tego, i odeszła.Coquina zaczekała jeszcze chwilę.- Zachowaj dyskrecję, a może ta, którą lubisz bardziej niż mnie, wyjdzie z jaskini już jutro, nie zaś za tydzień.Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i podążyła za siostrą Tamra.Roland i Norman poczekali, aż obie znikną, i dopiero wtedy chłopak odezwał się półgłosem.- Mój brat nie żyje? Roland przytaknął.- Wziąłem jego medalion na wypadek, gdybym spotkał kogoś, kto go znał.Po prawie należy do ciebie.Przykro mi.- Dzięki, sai.- Przez chwilę broda mu drżała, ale opanował się.-Wiedziałem, że zieloni go ścigali, ale te stare wiedźmy nie chciały powiedzieć nic więcej.Choć ciągle gadają, niewiele z tego wynika.- Może nie były pewne.- Były.Wiedziały, że nie ma wątpliwości.Mało mówią, ale wiedzą naprawdę dużo.Tylko Jenna jest inna.To o niej ta stara siekiera mówiła jako o twojej przyjaciółce, zgadza się?Roland znów przytaknął.- Powiedziała też coś o Ciemnych Dzwonkach.Chętnie dowiedziałbym się, o co tu właściwie chodzi.- Ona jest szczególna, znaczy Jenna to raczej księżniczka - ktoś, komu urodzenie zapewnia pozycję i kogo z tej racji nie można jej pozbawić - niż siostra.Gdy leżałem tutaj, udając na wszelki wypadek, że śpię, słyszałem, jak rozmawiały.Jenna niedawno do nich wróciła, a te Ciemne Dzwonki jakoś ją wyróżniają.chociaż to Mary ciągle wszystkim rządzi.Myślę, że Ciemne Dzwonki to część obrządku, jak te pierścienie, które dawni baronowie przekazywali z ojca na syna.To ona zawiesiła ci na szyi medalik Jimmy'ego?- Tak.- Nie zdejmuj go pod żadnym pozorem.- Skrzywił się smutno.-Nie wiem, czy chodzi o złoto, czy o Boga, ale wyraźnie wolą się za bardzo do niego nie zbliżać.Pewnie tylko dlatego jeszcze tu jestem.-Ściszył głos do szeptu.- One nie są ludźmi.- Cóż, być może posługują się magią i czarami, ale.- Nie! - krzyknął chłopak i z widocznym wysiłkiem uniósł się na łokciu.Spojrzał uważnie na Rolanda.- Myślisz o czarownicach lub Hubberach, ale one nie są ani jednym, ani drugim.W ogóle nie mają nic wspólnego z ludźmi!- No to kim są?- Nie wiem.- A jak ty się tu znalazłeś, John?John Norman opowiedział Rolandowi półgłosem to, co wiedział o swoim przypadku.On, jego brat i czterej jeszcze posiadający własne konie rzutcy młodzieńcy zostali wynajęci jako ochrona i czujka karawany siedmiu wozów z różnymi dobrami - nasionami, żywnością, narzędziami, pocztą i czterema narzeczonymi na specjalne zamówienie - podążającej do nie zrzeszonego miasta Tejuas, jakieś dwieście mil na zachód od Elurii.Dwie grupy zwiadowców krążyły na zmianę wzdłuż karawany, przy czym bracia rozdzielali się, żeby nie być w tej samej ekipie, bo - jak wyjaśnił Norman - w takich razach walczyli jak.- Jak bracia - podsunął Roland.- Tak jest - odparł Norman, uśmiechając się boleśnie.Gdy karawana wpadła w Elurii w zasadzkę zielonych mutantów, trójka Normana podążała akurat jakieś dwie mile za wozami.- Ile wozów tam widziałeś? - spytał Rolanda.- Tylko jeden.Przewrócony.- A ile ciał?- Tylko ciało twojego brata.John Norman pokiwał ponuro głową.- To pewnie przez medalion nikt go nie tknął.- Mówisz o mutantach?- Nie, o siostrach.Mutanci nie zwracają uwagi ani na złoto, ani na Boga, ale te suki.- Spojrzał w głąb niemal całkiem ciemnego już namiotu.Roland czuł, że z wolna znów ogarnia go letargiczna senność, lecz dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, iż siostry musiały dosypać mu czegoś do zupy.- A inne wozy? - spytał.- Te, które się nie przewróciły?- Mutanci pewnie je wzięli.I ładunek też - mruknął Norman.-Nie dbają o złoto i o Boga, siostrom zaś na nic wszelkie dobra.Pewnie mają jakieś swoje żarcie, coś, czego lepiej nie wąchać.Niewątpliwie paskudztwo.jak te robale.Wraz z resztą patrolu ruszył galopem do Elurii, ale gdy dotarli na miejsce, walka dobiegła już końca.Mężczyźni leżeli dokoła - kilku martwych, większość jednak ciągle przy życiu.Żyły też jeszcze przynajmniej dwie z narzeczonych na zamówienie.Ci, którzy przeżyli i mogli utrzymać się na nogach, byli spędzani razem przez zielonych.John Norman zapamiętał sobie tego w meloniku i kobietę w czerwonych łachmanach.Razem z dwoma pozostałymi strażnikami próbował walczyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]