[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Krater meteorytowy.I to stary.Ta pokrywa lodowa leży już bardzo długo.Zaczęli się cofać.Zmienne nierówności lodowej pokrywy - pęknięcia, wyszczerbione wały, łańcuchy zasp śnieżnych - rozmyły się w perłową gładź.Ale sama lodowa powłoka nie ustępowała.Nagle, po pięćdziesięciu milionach lat, lód zniknął jak szron, parujący z ogrzanej szyby.I natychmiast, ledwie Bobby zdążył odetchnąć z ulgą, na nowo skuł planetę od bieguna po biegun.Widzieli jeszcze trzy przerwy w zlodowaceniu, zanim cofnęło się na dobre.Lód odsłonił świat podobny do Ziemi, ale inny.Były tu błękitne oceany i kontynenty, ale kontynenty całkiem nagie, zdominowane przez góry z ośnieżonymi szczytami i rdzawe pustynie.Ich kształty wydały się Bobby’emu całkowicie obce.Obserwował powolny taniec tych kontynentów, kiedy skupiały się na skutek ślepych pchnięć sił tektonicznych w jedną lądową masę.- Oto odpowiedź - stwierdził ponuro David.- Przyczyną zlodowaceń jest sam superkontynent, na przemian skupiający się i rozpadający.Kiedy się rozłamuje, powstaje o wiele dłuższa linia brzegowa.Stymuluje rozwój życia, w tej chwili ograniczonego do mikrobów i alg w śródlądowych morzach i wodach przybrzeżnych.Życie pochłania dwutlenek węgla z atmosfery, kończy się efekt cieplarniany, a że słońce jest nieco słabsze niż w naszych czasach.- Marny zlodowacenie.Tak.Tam i z powrotem, przez dwieście milionów lat.Przez miliony lat bez przerwy zanikać musi praktycznie cała fotosynteza.Zadziwiające, że życie w ogóle przetrwało.Raz jeszcze opuścili się w głąb oceanu i pozwolili, by program śledzący doprowadził punkty widzenia do nieciekawej plątaniny alg.Gdzieś pośród nich kryła się niewielka komórka, będąca przodkiem wszystkich ludzi.Ponad nimi w błękitnej wodzie płynęła ławica prostych stworzeń podobnych do meduz.Dalej Bobby widział istoty bardziej złożone: liście, bulwy, pikowane maty, czasem umocowane do dna, a czasem unoszące się swobodnie.- Nie wyglądają na wodorosty - oświadczył.- Mój Boże! - zdumiał się David.- To chyba ediakarany.Wielokomórkowe formy życia.Ale ediakarany nie powinny wyewoluować jeszcze przez kilkaset milionów lat.Coś się tu nie zgadza.Znowu ruszyli przez czas.Ślady istot wielokomórkowych szybko zniknęły, gdy życie pozbywało się wszystkiego, czego z takim trudem się nauczyło.Na głębokości miliarda lat zapadła ciemność.- Znowu lód? - zapytał Bobby.- Chyba rozumiem - odparł posępnie David.- To był skok ewolucji, bardzo wczesny, którego nie odkryliśmy na podstawie skamielin.Życie podjęło próbę pokonania etapu pojedynczych komórek.Ale było skazane na zagładę w zlodowaceniu.Dwieście milionów lat rozwoju poszło na marne.A niech to.Gdy lód się cofnął - po kolejnych stu milionach lat - znowu pojawiły się złożone, wielokomórkowe istoty, szukające pożywienia wśród algowych mat: kolejny falstart, wyeliminowany przez zlodowacenie.Bracia znów musieli patrzeć, jak życie wraca do form pierwotnych.Opadali przez długie, niczym się nie wyróżniające epoki.Jeszcze pięć razy śmiertelny cios zlodowacenia spadał na planetę, zabijał oceany i miażdżył wszystkie formy życia prócz najprymitywniejszych, trwających w ciasnych niszach.Tak działało mordercze sprzężenie zwrotne, inicjowane, gdy tylko życie wystarczająco się rozwinęło w płytkich wodach na wybrzeżach kontynentów.Tragedia Syzyfa - mruknął David.- Według mitu Syzyf miał wtaczać na górę wielki kamień, który zawsze staczał się z powrotem.Życie walczy o osiągnięcie złożoności, po czym raz po raz jest zgniatane i wraca do najbardziej prymitywnego poziomu.To jak ciąg lodowych Wormwoodów.Może ci filozofowie nihilizmu mieli rację; może tylko tego możemy oczekiwać od wszechświata: nieustannego niszczenia życia i ducha, ponieważ stanem równowagi kosmosu jest śmierć.- Ciołkowski nazwał kiedyś Ziemię kolebką ludzkości - rzekł Bobby.- I jest nią, a nawet kolebką życia.Ale.- Ale marna to kołyska, która zabija śpiące dziecko.Przynajmniej dzisiaj coś takiego nie mogłoby się zdarzyć.W każdym razie nie w ten sposób.Życie rozbudowało złożone sprzężenia, które kontroluj ą przepływ masy i energii przez systemy planetarne.Zawsze uważaliśmy, że żyjąca Ziemia jest piękna.Nie jest.Życie musiało nauczyć się obrony przed geologiczną brutalnością planety.W końcu dotarli w czasie głębiej niż zlodowacenia.Młoda Ziemia niewiele miała wspólnego ze światem, którym kiedyś się stanie.Powietrze było gęste, nie nadające się do oddychania.Zniknęły wzgórza, brzegi, urwiska i lasy.Większą część planety pokrywał płytki ocean bez śladu kontynentów.Dno morskie zmieniło siew cienką skorupę, spękaną i przełamywaną przez rzeki lawy.Często na całe lata okrywały planetę gęste gazy, aż wulkany wysuwały się nad powierzchnię i wsysały je do wnętrza.Z rzadka widoczne przez dymy i mgły Słońce było ognistą, jaskrawą kulą.Księżyc wydawał się ogromny jak talerz, choć już teraz widoczne były na jego powierzchni znajome rysy.Ale i Słońce, i Księżyc wręcz pędziły po niebie.Młoda Ziemia obracała się szybciej, częściej zanurzała w ciemności nocy swoją powierzchnię i kruchy ładunek życia; gigantyczne fale przypływu zalewały planetę.Przodkowie w tym nieprzyjaznym świecie nie przejawiali wielkich ambicji: generacje pojedynczych komórek żyły w wielkich koloniach niedaleko powierzchni płytkiego morza.Każda z nich zaczynała jako gąbczasta masa, odrzucająca warstwę po warstwie, aż pozostawała tylko niewielka plama zieleni; wypływała na powierzchnię i dryfowała po morzu, aż połączyła się z jakąś starszą kolonią.Niebo wyglądało wspaniale, ożywione błyskami powracających w kosmos wielkich meteorów.Często - przerażająco często - wysoka na kilka kilometrów ściana wody przesuwała się wokół globu i zbiegała w płonącej uderzeniowej bliźnie, skąd wzlatywał w kosmos wielki lśniący obiekt, kometa lub asteroida.Przez krótki czas rozjaśniał niebo, aż całkiem znikał w ciemności.Częstotliwość i siła tych odwróconych zderzeń zdawała się wzrastać.Potem, niespodziewanie, zielone maty alg zaczęły migrować po powierzchni młodych, burzliwych oceanów, ciągnąc za sobą łańcuch przodków, a wraz z nim punkt widzenia Bobby’ego.Kolonie alg łączyły się, malały, łączyły znowu, jakby powracały do wspólnego źródła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]