[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A zarazem schizmy, apostazje, kacerstwo, wyprawy nie krzyżowe, lecz radiowe.Elektromagnetyczna przemoc dla “konwersji" heretyckich apostatów, czy raczej ich informatycznych maszyn sakralnych: Deus est in Machina.Nie żeby to było prawdopodobne albo wręcz dowodliwe.Symbole wiary, tak samo jak wytwory ideologii, nie zdradzają przybyszom z obcych stron swego sensu.Fizyka nie unicestwia metafizyki.By dotrzeć do wspólnoty zamierzeń ludzi różnych ziemskich kultur i epok, trzeba przynajmniej wiedzieć, że byt materialny nigdzie nie był uznawany za wszystko, co, istniejąc, w pełni zaspokaja egzystencję.Można uznać to przypuszczenie za dziwoląg.Założyć, że technologia zawsze rozwodzi się z Sacrum.Lecz technologia ma zawsze cel pozatechnologiczny.A kiedy Sacrum znika, powstającą w kulturze dziurę musi coś wypełnić.Kirsting oddawał się swatom inżynierii z dewocją na tak mistycznych wyżynach, że Steergard ledwie dosłuchał go do końca.Kontakt? Oczywiście też był za kontaktem.Piloci nie mieli żadnego zdania — rozdymanie zagadek wyobraźnią w mniej czy bardziej pozaludzkie strony nie leżało w ich charakterze.Rotmont był gotów omówić techniczne aspekty porozumienia.Przede wszystkim to, jak zabezpieczyć statek przed rojowiskami kwintańskich satelitów.Sądził, że Kwinta mogła już zostać w przeszłości odwiedzona przez inną cywilizację i źle się to skończyło, za czym nauka nie poszła w las.Kwintanie odgrodzili się od inwazji.Wyprodukowali technologię uniwersalnej nieufności.Najpierw trzeba ich upewnić o pokojowych zamiarach ludzi.Posłać “powitalne dary", a kiedy się z nimi zapoznają, czekać ich reakcji.El Salam i Gerbert byli podobnego zdania.Steergard postąpił po swojemu.“Powitalne dary" mogły ulec zniszczeniu przed wylądowaniem.Wskazywał na to los patrolowej piątki Księżyca.Wystrzelił więc duży orbiter ku Słońcu, aby jako zdalnie sterowany ambasador przekazał Kwincie “listy akredytacyjne".“Ambasador" słał te listy jako laserowe sygnały, zdolne przebić szumową otoczkę planety, w postaci nadmiarowego kodu, udzielając w ten sposób odbiorcom lekcji, jak mogą nawiązać z nim łączność.Nadawał w kółko ów program kilkaset razy.Odpowiedzią było głuche milczenie.Treść przesłań zmieniano przez trzy tygodnie na wszechmożliwe sposoby bez jakiejkolwiek reakcji.Nadawcza moc uległa powiększeniu, laserowa igła chodziła po całej powierzchni planety, w infraczerwieni, w ultrafiolecie, modulowana tak i owak.Planeta nie odpowiadała.Przy okazji “Ambasador" napełnił się szczegółami wyglądu Kwinty i przekazał je “Hermesowi".Na kontynentach znajdowały się aglomeracje o rozmiarach wielkich metropolii ziemskich.Nic ich jednak nie rozświetlało nocą.Twory te, kształtu rozpłaszczonej gwiazdy o krzaczastych wybiegach, dawały półmetaliczne odbicia.Z rozbiegów szły linie proste, niby arterie komunikacyjne.Nic się jednak na nich nie poruszało.Im ostrzejsze obrazy zdobywali od “Ambasadora" (który po trosze stawał się szpiegiem), tym jawniej przejęte z Ziemi domniemania okazywały się złudą.Linie nie były ani drogami, ani rurociągami, a tereny między nimi często udawały lasy.Rzekome zalesienie tworzyło mrowie regularnych bloków z rozcapierzonymi wypustkami.Ich albedo równało się niemal zeru: pochłaniały ponad 99% padającego światła słonecznego.Wyglądały więc na fotoreceptory.Kwinta pochłaniała więc może i “listy uwierzytelniające", traktując je, swymi odbiornikami, jako energetyczny pokarm, a nie jako informację? Niewidoczny dotąd na tle tarczy słonecznej “Ambasador" dał z siebie wszystko.W podczerwieni emitował “listy", przewyższając stukrotnie radiację Słońca w tym zakresie.Wedle zdrowego rozsądku, uszkodził pochłaniacze fal tym spójnym światłem; wiec jakieś ekipy techniczne rozpatrzyłyby awarię i jej przyczyny; prędzej czy później wyżej stojący specjaliści rozpoznaliby sygnalizacyjną naturę promieni.Lecz znów mijały dni i nic się nie zmieniło.Utrwalone na zdjęciach obrazy nocnej i dziennej półkuli planety pomnożyły ich zagadkowość.Nic nie rozświetlało ciemności po zachodzie Słońca — oba wielkie kontynenty wynurzone z oceanu, ze stromymi, ośnieżonymi wierzchem łańcuchami górskimi, rozbłyskiwały nocą tylko widmowym pałaniem polarnych zórz, lecz i te zorze, przetapiające bezchmurne lody podbiegunowe w widmowe zielone złoto, nie błądziły byle jak, obracane niby niewidzialną olbrzymią ręką w kierunku przeciwnym do wirowania Kwinty.Ani na wewnętrznych morzach obu rozległych lądów, ani na oceanie nie wykryto żadnych statków, ponieważ bezruch panował też na rozbiegach prostych linii, śmigle przecinających lesiste równiny i spiętrzenia grzbietów skalnych, nie mogły służyć celom komunikacyjnym.Z oceanu południowej półkuli sterczały jak niezliczone paciorki rozsypane na bezbrzeżnych wodach wygasłe wulkany pozornie bezludnych archipelagów.Jedyny ląd tej półkuli, u samego bieguna, spoczywał pod ogromnym, lodowcem.Z mętnego srebra jego wiecznych śniegów wystawały samotne skalne igły, szczyty ośmiotysięczników, zatrzaśniętych lodową pokrywą.W pasie zwrotnikowym, pod obręczą zamarzłego pierścienia, dzień i noc szalały tropikalne burze, a ich piorunowe wyładowania potęgowała fioletowymi rozbryzgami odbić tarcza nadpowietrznych lodów jak pędzące zawrotnie lustro.Brak śladów, cywilizacyjnej krzątaniny, miast portowych w ujściach wielkich rzek, wypukłe metalowe tarcze w kotlinach górskich, zamykające ich dna pancerną wykładziną, tylko spektrochemicznie odróżnialną od naturalnej skały, nieobecność ruchu lotniczego przy wykrytych w liczbie koło stu, obwałowanych niskimi zabudowaniami, gładkich, pokrytych betonem kosmodromach, czyniły nieodpartym wniosek, że wiekowe zmagania wepchnęły Kwintan w podziemia i w nich prowadzą życie, zdani, dla obserwacji przestworzy nieba i Kosmosu, na metalowy wzrok radioelektroniki.Pomiary różnic cieplnych wykryły na por wierzchni Norstralii i Heparii połączone ze sobą zarytymi głęboko w grunt rozgałęzieniami termiczne plamy, niby jaskiniowe miasta.Subtelna analiza ich promieniowania zdawała się jednak zadawać kłam temu przypuszczeniu.Każda z rozległych plam, dochodzących czterdziestu mil średnicy, odznaczała się dziwnym gradientem wydychanego ciepła: najgorętsze było centrum, a źródło jego promieniowania tkwiło pod litosferą u granic mantii.Czyżby Kwintanie czerpali energię z płynnego wnętrza swego globu? Ogromne, geometrycznie prawidłowe obszary, wzięte pierwotnie za tereny upraw rolnych, w istocie stanowiły skupiska milionowych, stożkowatych głowic, jak ceramiczne grzyby pozasadzanych na dziesiątkach kilometrów.Nadawczo-odbiorcze anteny radarowe — orzekli na koniec, fizycy.Planeta w chmurach, burzach, cyklonach, jakby umyślnie zmartwiała i przyczaiła się pod nieustającym zewem sygnalizacji, proszącej o jakikolwiek odzew
[ Pobierz całość w formacie PDF ]