Home HomeSimak Clifford D Dzieci naszych dzieci (SCAN dal (2)Bulyczow Kiryl Ludzie jak ludzie (SCAN dal 756Moorcock Michael Zeglarz Morz Sagi o Elryku Tom III (SCAN dalMoorcock Michael Sniace miast Sagi o Elryku Tom IV (SCAN dalMoorcock Michael Zemsta Rozy Sagi o Elryku Tom VI (SCAN dalMcCaffrey Anne Lackey Mercedes Statek ktory poszukiwal (SCAN dbalzac honoriusz komedia ludzka ivBarbara Szacka Wstep do SocjologiiSławomir Nowakowski Uroda i zdrowieKresley Cole Urok CAŁOÂŚĆ
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • radius.htw.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .- Ale postaraj się pamiętać, że to tylko człowiek.Może wspaniały, może nie.Sama osądzisz.Proszę cię, nie pozwalaj innym kształtować zawczasu twojej opinii.Poczekaj, aż sama go spotkasz.- Jest archaniołem - odparła Samantha z uporem.- I wiem, że jest wspaniały.- Posłuchaj, co mówi twój ojciec - powiedziała Margaret.- Jest wspaniały - powtórzyła Samantha.- Ocali nas.Musisz w to uwierzyć, mamo.Uratuje ciebie i tatę, i mnie.Alan już miał na końcu języka sarkastyczną odpowiedź, ale ujrzał w oczach córki determinację i zmilczał.Nie miał zamiaru zbliżać jej jeszcze bardziej do członków sekty.- Kiedy masz nadzieję go spotkać? - spytał łagodnie.Samantha uspokoiła się.- Jak przybędzie.Powiedzieli, że wkrótce.Doktor zszedł z frontowej werandy.Poranek był piękny.Wyż znad Kanady, który przypłynął w nocy, przyniósł chłodną północną bryzę i kryształowe czyste powietrze.Ruszył szybkim krokiem w stronę drogi Spotting Mountain.Na cmentarzu zobaczył pastora Daviesa, który przechadzał się zamyślony, ze spuszczoną głową; pewnie przepowiadał sobie kazanie.W miarę jak droga wznosiła się, Springer zwalniał kroku.Szybki marsz zrobił swoje; przeżycia minionego tygodnia, praca w szpitalu i niepokój o Samanthę odpływały w dal.Słońce grzało mocno, ale wiaterek przyjemnie chłodził.W krzakach rosnących po obu stronach drogi śpiewały ptaki.Szeleściła kukurydza na polu, świeże zboże błyszczało w słońcu.Kopnął na bok leżącą na drodze puszkę po piwie i spojrzał pod górę.Część jej zielonego zbocza ciągle znajdowała się w cieniu szczytu.Nie padało od dwóch tygodni i kurz zmatowił połyskujące zwykle na zboczach granaty.Kiedy mijał dom Boba Kenta, zobaczył jak ten strzela z łuku na tylnym podwórku; relaksował się przed pójściem do kościoła.Springer szedł dalej, mając nadzieję, że nie został zauważony.Przeszedł koło dwóch mężczyzn, którzy naprawiali stojącego przed ich chatą cadillaca, rocznik sześćdziesiąty czwarty.Maska i bagażnik były otwarte; wóz miał zdjęte koła i spoczywał na cementowych klockach.Doktor pozdrowił ich i wspinał się dalej, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby przyjrzeć się dzikiemu kwiatowi albo ptakowi karmiącemu młode.W pewnej chwili usłyszał dzięcioła stukającego w drzewa.Szukał go wzrokiem, ale ptak znajdował się głęboko w lesie.Przystanął znowu, kiedy doszedł do miejsca, tuż przed zakrętem, skąd rozciągał się rozległy widok na Hudson City.Biała wieża kościelna odcinała się wyraźnie od kępy drzew.Można było dostrzec całą Main Street aż do sklepów na południu miasteczka.Widział swój dom i szeroką, zieloną połać znajdujących się za szkołą boisk.Stary tor kolejowy, wiodący do kopalń granatów znaczył za miastem kropkowaną linię.Skład materiałów Mosera wyglądał jak brązowa plama na zielonym trawniku.Przerwał mu dźwięk.Rytmiczny.Coraz głośniejszy.Zdawał się dolatywać zza zakrętu drogi.Doktor nastawił głowę i nasłuchiwał z zaciekawieniem.Odgłos był miarowy, ale nie pochodził od maszyny.Brzmiał jak ciężki krok idących ludzi.Alan obserwował drogę.Tupot się zbliżał.Niczym maszerująca armia, zza zakrętu wyłoniły się dwie zwarte kolumny Błękitnych Braci.Mężczyźni szli po lewej, kobiety po prawej; dowodzący mieli na sobie duże, żelazne krzyże.Metal błyszczał w słońcu, chwiejąc się w rytm kroków.Zajmowali całą szerokość drogi; kiedy zza zakrętu wyszli ostatni z grupy, Springer stwierdził, że jest ich przynajmniej setka.Szli prosto na niego, zachowując ciszę, jeśli pominąć łomot ich stóp, i minęli go spokojnie, zupełnie jakby tam nie stał ze zdumionym wyrazem twarzy, odległy o jakieś dwa metry.Przeleciał wzrokiem po ich kamiennych obliczach, szukając Johna instruktora albo sanitariusza, ale nie rozpoznał nikogo.Nie chcąc zaakceptować absurdalnej sytuacji, kiedy setka ludzi ignoruje idącego polną drogą człowieka, zamachał i zawołał głośno:- Dzień dobry! Nikt nie odpowiedział.- Hej! Dzień dobry.No, cześć! Co, nie odpowiecie? Minęli go, zachowując spokój na twarzach.- Miłego dnia! - krzyknął za nimi.Instynktownie czuł, że idą do kościoła; zastanawiał się, czy nie powinien zawrócić.Ale co mógł zrobić, poza ostrzeżeniem, że właśnie nadchodzą? Z nim, czy bez niego, Davies i jego diakoni i tak nie unikną konfrontacji z nieproszonymi gośćmi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •