[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cociekawe, nie ucieka nigdy w dół, w przepaść, na której dnie leżą deski podłogi, lecz wzbija się wpowietrze, krąży zdenerwowany i zły, a potem biegnąc w górę i w górę, ląduje na suficie.Nie wiejeszcze i z pewnością nie przeczuwa, że ta decyzja będzie miała dla niego skutki śmiertelne.Bo razuczepiony sufitu, zawieszony głową na dół, traci orientację, poczucie kierunku, mylą mu się strony39świata.W rezultacie, miast czmychać z pola zagrożenia, jakim dla niego jest sufit, zachowuje się tak,jakby wpadł w ślepą i bezwyjściową pułapkę.Teraz jaszczurka, która ma już moskita na suficie, może cieszyć się i oblizywać pyszczek;zwycięstwo jest blisko.Nie spoczywa jednak na laurach - nadal jest skupiona, czujna i pełnadeterminacji.Wpada na sufit i zaczyna teraz, biegając, zakreślać wokół moskita coraz mniejsze imniejsze koła.Musi tu występować jakiś element magii, zaczarowania, hipnozy, bo moskit, mimo żemógłby ratować się ucieczką w przestrzeń, w której żaden napastnik nie zdołałby go dosięgnąć, dajesię coraz szczelniej otaczać przez jaszczurkę, która dalej spokojnie posuwa się swoim rytmem: skok i -znieruchomienie, skok i - znieruchomienie.W pewnym momencie moskit zauważa z przerażeniem, żenie zostało mu już żadne pole manewru, że jaszczurka jest tuż-tuż i ta myśl go dodatkowo oszałamia iobezwładnia tak, że już, zrezygnowany i przegrany, daje się bez najmniejszego oporu połknąć.Wszelkie próby zaprzyjaznienia się z jaszczurkami kończą się niczym.Są to stworzenia bardzonieufne i płochliwe, które chodzą (czy raczej - biegają) swoimi drogami.To nasze niepowodzenie matakże pewien sens metaforyczny: potwierdza ono, że można żyć razem, pod jednym dachem, a jednaknie sposób się porozumieć, znalezć wspólny język.Na Zanzibarze nie mogę patrzeć na harce jaszczurek, ponieważ wieczorem wyłączaj ą tu światło imuszę w ciemnościach cierpliwie czekać, aż przyjdzie dzień.Trudne są te długie i puste godzinyspędzone w półśnie na bezczynnym wypatrywaniu pierwszego brzasku.Wczoraj o świcie (który nie jest tu nigdy blady, lecz od razu purpurowy, kolorowy, ognisty)rozległ się na ulicy dzwięk małego dzwonka.Z początku odległy i przytłumiony, przybliżał się corazbardziej, aż stał się wyrazisty, silny i wysoki.Wyjrzałem przez okno.W perspektywie wąskiej uliczkizobaczyłem Araba - sprzedawcę gorącej kawy.Na głowie miał haftowany czepek muzułmanina, zramion zwisała mu luzno biała galabija.W jednej ręce niósł stożkowate, metalowe naczynie zdzióbkiem, w drugiej koszyk pełen porcelanowych filiżanek.Picie porannej kawy jest tu odwiecznym rytuałem, od którego razem z modlitwą- muzułmaniezaczynają dzień.Dzwonek sprzedawcy kawy, który ulica po ulicy o świcie obchodził swój rewir, byłich tradycyjnym budzikiem.Na głos tej pobudki zrywali się i wychodzili przed domy czekać, aż pojawisię ów człowiek roznoszący świeżą, aromatyczną, mocną kawę.Picie porannej kawy to momentwymiany powitań i pozdrowień.Chwila wzajemnych zapewnień, że noc minęła szczęśliwie, iwyrażenia wiary, że zapowiada się -jeżeli Allah pozwoli! - dobry dzień.Kiedy tu przyjechaliśmy, sprzedawcy kawy nie było.A teraz, ledwie minęło pięć dni, pojawił sięznowu: życie i wchodziło w stare łożyska, wracała norma, wracała codzienność.Piękne i krzepiące wczłowieku jest to uporczywe, heroiczne dążenie do normalności, jej poszukiwanie - niemal odruchowei na przekór wszystkiemu.Bo zwykli ludzie traktują tu kataklizmy polityczne - zamachy stanu,przewroty wojskowe, rewolucje i wojny -jak zjawiska należące do świata natury.Podchodzą też donich z tą samą apatyczną rezygnacją i fatalizmem.Jak do nawałnicy, jak do burzy.Nic nie można nanie poradzić, trzeba je przeczekać, schować się pod dachem i od czasu do czasu spoglądać w niebo -czy już zniknęły błyskawice, czy odchodzą chmury? Jeśli tak, to można wyjść na zewnątrz i wrócić dotego, co zostało na chwilę przerwane - do pracy, do podróży, do słońca.Przywracanie normalności jest w Afryce o tyle łatwe i może być szybkie, że tu wszystko jestwielce prowizoryczne, nietrwałe, lekkie i liche, że więc da się błyskawicznie zniszczyć wioskę, uprawęczy drogę, ale też potem prędko je odbudować.Zwykle przed południem chodziliśmy na pocztę wysyłać korespondencje.Było nas jużdziesięciu, gdyż wpuszczono pózniej jeszcze siedmiu dziennikarzy zagranicznych.Mały budynekpoczty, zdobny we wzorzyste arabeski, miał swoją historię: stąd nadawali swoje depesze wielcypodróżnicy - Livingstone i Stanley, Burton i Speke, Cameron i Thomson.Stojące we wnętrzudalekopisy przypominały zresztą tamten zamierzchły czas.Ich odsłonięte wnętrza wyglądały jakmechanizmy wielkich, starych zegarów na wieżach średniowiecznych ratuszy, tyle tu było kółek,trybów, przekładni i dzwigni.40John z UPI, wysoki i wiecznie zaaferowany blondyn, po odebraniu i przeczytaniu depeszy, którąwłaśnie otrzymał, złapał się za głowę, a kiedy wyszliśmy z poczty, wziął mnie na bok i pokazałblankiet z alarmującym tekstem.Redakcja zawiadamiała Johna, że w Kenii, Tanganice i Ugandziewybuchły w nocy bunty wojskowe i że musi natychmiast udać się do tych krajów.- Natychmiast! -zawołał John.- Natychmiast, ale jak?Wiadomość była zaskakująca.Bunt wojska! Wyglądało to poważnie, choć nie znaliśmy żadnychszczegółów.Ledwie tydzień temu - Zanzibar.Dziś już cała Afryka Wschodnia! Najwyrazniejkontynent wchodził w niespokojny okres zamieszek, rewolt, przewrotów.Ale my, mieszkańcyZanzibar Hotel, mieliśmy teraz inny problem - jak stąd wyjechać? Dalszy pobyt nie miał zresztą sensu ludzie Okello, marszałka polnego, nie chcieli wypuścić nas poza miasto na prowincję, do miejsc, wktórych toczyły się wcześniej walki i w których, podobno, trzymali wielu więzniów.A w samymmieście? Panował spokój, było sennie, dni upływały bez zdarzeń.Po powrocie do hotelu odbyliśmy naradę, na której John poinformował o swojej depeszy.Wszyscy chcieli wracać na kontynent, ale nikt nie wiedział jak.Wyspa była nadal odcięta od świata,nie istniała żadna komunikacja.Co gorsza, wyglądało na to, że miejscowi, ciągle bojąc się interwencji,trzymali nas jako zakładników.Karume, jedyny człowiek, który mógł nam pomóc, był nieuchwytny,najczęściej przebywał na lotnisku, ale teraz nawet tam go nie widywano.Właściwie jedynym wyjściem było próbować drogi morskiej.Ktoś przeczytał w przewodniku, żedo Dar es-Salaam jest stąd 75 kilometrów.Z pewnością statkiem to przyjemna podróż, ale skąd wziąćstatek? Aódz też nie wchodziła w grę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]