[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– No to właź na górę.– Nie mogę.– Czemu? Przecież nic cię już nie trzyma.– Ręce zmęczone.Jeszcze dziesięć sekund i będę tylko kredowym konturem.– Nie, nikt nie ma tyle kredy.– Artur przyklęknął tak, że jego głowa znalazła się na poziomie oczu sierżanta.– Jak już masz zginąć, to może byś mi podpisał kwit, że mam obiecanego dolara?W dole, na ulicy, zastukały gliniane odłamki.– Co to było? – wystraszył się Colon.– Myślałem, że to draństwo się roztrzaskało.Ciut Szalony Artur wyjrzał.– Wierzysz pan w bajki o reinkarnacji, panie Colon?– W życiu bym nie tknął tych zagranicznych bzdur!– No więc on się zbiera do kupy.Jak układanka z tych krzywych kwadracików.– Nieźle się starasz, Ciut Szalony Arturze – pochwalił go Colon.– Ale mówisz tak tylko dlatego, żebym znalazł jeszcze trochę siły i się podciągnął, prawda? Posągi się nie składają, kiedy są roztrzaskane.– Jak sobie chcesz.Ma już gotową nogę.Colon zdołał zerknąć w dół przez tę niewielką i brzydko pachnącą przestrzeń między murem a własną pachą.Zobaczył tylko strzępy mgły i słabe lśnienie.– Pewien jesteś? – zapytał.– Jak ganiasz po szczurzych norach, to uczysz się widzieć po ciemku.Inaczej jesteś trupem.Coś zasyczało daleko pod stopami Colona.Jedną obutą stopą i palcami drugiej sierżant zaczął drapać o cegły.– Ma ciutkę problemów – stwierdził swobodnym tonem Ciut Szalony Artur.– Wygląda na to, że złożył sobie kolana w drugą stronę.Dorfl siedział zgarbiony w zapomnianej piwnicy, gdzie spotykały się golemy.Od czasu do czasu podnosił głowę i syczał.Czerwony blask wylewał mu się z oczu.Jeśli cokolwiek płynęło z powrotem przez to lśnienie, wlatywało przez oczodoły w czerwone niebo za nimi, to tam.Dorfl kulił się pod blaskiem wszechświata.Jego pomruk był odległy, przytłumiony, nie miał z Dorflem nic wspólnego.Słowa stały wokół horyzontu, sięgając aż pod niebo.I jakiś głos powiedział spokojnie: „Sam jesteś swoim właścicielem”.Dorfl oglądał tę scenę znowu i znowu, widział zatroskaną twarz, dłoń sięgającą w górę, przesłaniającą widok, czuł nagłą, lodowatą wiedzę.–.swoim właścicielem.Ten głos odbił się echem, wzniósł się, przetoczył tam i z powrotem coraz potężniejszy, aż dźwięk pochwycił cały niewielki świat pomiędzy Słowami.Golem musi mieć właściciela.Litery wyrastały nad światem, ale echa oblewały je, atakowały niczym burza piaskowa.Pojawiły się pęknięcia, pobiegły zygzakami po kamieniu, aż wreszcie.Słowa eksplodowały.Ich płyty, wielkie jak góry, rozsypały się w strugi czerwonego piasku.I wlał się wszechświat.Dorfl czuł, że chwyta go, przetacza, unosi w górę.i teraz golem znalazł się wewnątrz wszechświata.Czuł go wokół siebie, jego szum, jego krzątaninę, wirującą złożoność, huk.Nie było Słów pomiędzy tobą a Nim.Ty należałeś do Niego, On należał do ciebie.Nie mogłeś odwrócić się do Niego plecami, bo i tam był, przed tobą.Byłeś odpowiedzialny za każde Jego tyknięcie, każdy ruch.Nie mogłeś powiedzieć: „Takie miałem rozkazy”.Nie mogłeś powiedzieć „To niesprawiedliwe”.Nikt nie słuchał.Nie było Słów.Byłeś swoim właścicielem.Dorfl orbitował przez chwilę wokół dwóch jaśniejących słońc, po czym odleciał znowu.Nie „Nie będziesz”.Powiedz: „Nie będę”.Dorfl wirował na czerwonym niebie, aż zobaczył przed sobą ciemny otwór, który ściągał go ku sobie.Pomknął przez czerwony blask, a otwór się powiększał, przemknął po obrzeżach pola widzenia.Golem otworzył oczy.NIE MA WŁAŚCICIELA!Wyprostował się płynnie i wstał.Uniósł rękę i wyciągnął palec.Bez wysiłku wbił go w ścianę, gdzie kiedyś toczyła się dyskusja, a następnie pociągnął starannie przez pękające cegły.Stracił kilka minut, ale czuł, że trzeba to powiedzieć.Dokończył ostatnią literę i wybił za nią rząd trzech kropek.Potem odszedł, pozostawiając za sobą trzy słowa:NIE MA WŁAŚCICIELA.Błękitne obłoki dymu z cygar przesłaniały sufit palarni.– A tak, kapitan Marchewa.– mówił fotel.– Rzeczywiście.Ale.czy to właściwy człowiek?– Ma takie znamię w kształcie korony.Widziałem.– Nobby starał się pomóc.– Ale jego pochodzenie.– Wychowały go krasnoludy.– Nobby skinął kieliszkiem na kelnera.– Jeszcze raz to samo, szefie.– Nie wydaje mi się, żeby krasnoludy mogły zagwarantować wychowanie na wysokim poziomie – zauważył inny fotel.Inne zaśmiały się dyskretnie.– Plotki i folklor – mruknął ktoś.– To bardzo duże, ruchliwe, a przede wszystkim skomplikowane miasto.Obawiam się, że sam miecz i znamię nie dowodzą należnych kwalifikacji.Potrzebny nam król z rodu przyzwyczajonego do rozkazywania.– Jak twój, panie.Rozległ się odgłos ssania i siorbania – to Nobby zaatakował nową porcję brandy.– Jasne, że jestem przyzwyczajony do rozkazywania – przyznał, opuszczając kieliszek.– Wiecznie mi ktoś rozkazuje.– Potrzebny nam król, który uzyska poparcie wielkich rodów oraz najważniejszych gildii.– Ludzie lubią Marchewę – przypomniał Nobby.– Och, ludzie.– Zresztą kto tam weźmie tę posadę, musi coś zrobić z robotą – stwierdził Nobby.– Ten Vetinari ciągle tylko przekłada papiery
[ Pobierz całość w formacie PDF ]