[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sam zapach zbudził w nim silne, niepokojące, lecz całkiem zatarte wspomnienia.- Skąd to masz? - spytał.- Kupiłam na czarnym rynku - odparła obojętnie.- Fakt, że pozornie jestem taka, za jaką mnie wziąłeś.Nigdy nie unikam sportu.W Kapusiach pełniłam funkcję drużynowej.Przez trzy wieczory w tygodniu pracuję ochotniczo w Młodzieżowej Lidze Antyseksualnej.Ileż to godzin zmarnowałam obklejając cały Londyn tymi ich bzdetami! W pochodach z reguły noszę transparenty.Wyglądam pogodnie, nie wymiguję się od pracy społecznej.Zawsze krzycz to co inni, taka jest moja zasada.Tylko ona gwarantuje bezpieczeństwo.Pierwszy kawałek czekolady roztopił się na języku Winstona.Była przepyszna.Tuż na skraju jego świadomości kołatał się jakiś zapomniany obraz, jakieś wspomnienie, silne, lecz niewyraźne niczym kształt dostrzegany kątem oka.Odsunął go od siebie, czując gdzieś w głębi, że wiąże się z jakimś uczynkiem, który najchętniej by odwołał, gdyby to tylko było możliwe.- Jesteś bardzo młoda, Julio - rzekł.- Dziesięć, piętnaście lat młodsza ode mnie.Co takiego ci się we mnie spodobało?- Masz coś w twarzy.Pomyślałam, że zaryzykuję.Umiem oceniać ludzi po wyglądzie.Wiedziałam, że oni cię mierżą.Mówiąc oni miała na myśli Partię, a zwłaszcza Wewnętrzną Partię, z której tak bardzo się naigrawała, nie kryjąc swojej nienawiści, że Winston poczuł się nieswojo, chociaż wiedział, iż są tu wyjątkowo bezpieczni.Zdumiewało go też jej ordynarne słownictwo.Członkowie Partii nie powinni przeklinać i sam Winston klął bardzo rzadko, przynajmniej na głos.Julia natomiast jakby w ogóle nie potrafiła wspomnieć o Partii, a zwłaszcza o Wewnętrznej Partii, nie używając równie plugawych słów jak te powypisywane w cuchnących zaułkach.Nie żeby mu to przeszkadzało.Stanowiło po prostu kolejny przejaw buntu dziewczyny przeciwko Partii i wszystkiemu, co reprezentowała, i w pewien sposób wydawało mu się równie naturalne i zdrowe jak prychanie konia, który czuje zapach zgniłego siana.Opuścili polanę i wędrowali przed siebie ścieżką nakrapianą słońcem, idąc objęci, ilekroć jej szerokość na to pozwalała.Zdziwiło Winstona, o ileż miększa wydaje się talia dziewczyny, gdy nie opasuje jej szarfa.Rozmawiali szeptem.Poza polaną, zdaniem Julii, należało zachować ostrożność.Wkrótce doszli do skraju lasu.Julia zatrzymała się.- Dalej nie idźmy.Na otwartym terenie ktoś może nas zauważyć.Tu zasłaniają nas gałęzie.Stali w cieniu kępy leszczyny.Promienie słońca, mimo że przedzierały się przez dziesiątki liści, wciąż grzały im twarze.Winston spojrzał na pole rozciągające się przed nimi i nagle, z najwyższym zdumieniem, rozpoznał to miejsce.Widział je nieraz.Opuszczone pastwisko z wyskubaną trawą, po którym - między kopczykami kretowisk - wiodła kręta ścieżka.Naprzeciw, w nierównym szeregu drzew, gałęzie wiązów drgały leciutko na wietrze, kołysząc gęstwiną liści niczym kobiecymi splotami.Gdzieś w pobliżu, choć poza zasięgiem wzroku, musi przepływać strumień, w którego zielonych rozlewiskach śmigają klenie!- Czy gdzieś tędy przepływa strumyk? - spytał cicho.- Tak, na skraju sąsiedniego pola.Są w nim ryby, i to naprawdę ogromne.Widać, jak czatują w rozlewiskach pod wierzbami, utrzymując się w miejscu lekkimi ruchami ogona.- Złota Kraina - szepnął.- Prawie!- Złota Kraina?- Tak sobie nazwałem krajobraz, który czasami jawi mi się we śnie.- Patrz! - powiedziała cicho Julia.Niespełna pięć metrów od nich i na wysokości ich twarzy, na gałęzi, przysiadł drozd.Może ich nie zauważył.Był w słońcu, a oni stali w cieniu.Rozpostarł skrzydła i znów je złożył, pokręcił łebkiem, jakby się kłaniał słońcu, po czym nagle zaśpiewał.W popołudniowej ciszy jego trel zabrzmiał z niespodziewaną mocą.Winston i Julia przylgnęli do siebie, słuchając w oczarowaniu.Minuty mijały, a ptak śpiewał i śpiewał, coraz to inaczej, nie powtarzając się ani razu, jakby specjalnie popisywał się swoim kunsztem.Czasami milkł na kilka sekund, rozpościerał i składał skrzydła, a po chwili wypinał pierś i znów zanosił się śpiewem.Winston przypatrywał mu się z podziwem.Dla kogo i po co tak trelował? W pobliżu nie było żadnej samiczki, żadnego rywala.Co nim powodowało, że siedząc na skraju pustego lasu wyśpiewywał w przestrzeń swoje tony? Ciekawe, czy był tu gdzieś ukryty mikrofon.On i Julia odzywali się do siebie tylko szeptem, zbyt cichym, aby mikrofon mógł go wyłowić, ale na pewno musiał rejestrować świergot.Może przy odbiorniku, daleko stąd, jakiś mały, pluskwowaty człowieczek nasłuchuje uważnie - i słyszy ptaka? Ale rozbrzmiewająca melodia stopniowo wyparła wszystkie myśli Winstona.Miał wrażenie, że zalewa go niczym balsamiczny płyn i miesza się z promieniami słońca przedzierającymi się przez gałęzie.Przestał myśleć; po prostu czuł.Kibić dziewczyny była miękka i ciepła.Obrócił Julię przodem do siebie; jej ciało jakby wtopiło się w jego własne.Kiedy dotykał dziewczyny, ulegle przyjmowała pieszczoty.Ich usta złączyły się, ale inaczej niż podczas pierwszych gwałtownych pocałunków.Kiedy się odsunęli, oboje westchnęli głęboko.Spłoszony drozd odfrunął łopocząc skrzydłami.Winston zbliżył wargi do ucha Julii.- Teraz - szepnął.- Nie tutaj - odszepnęła.- Chodźmy na polankę.Tam bezpieczniej.Pospiesznie, nie zważając na trzask gałązek, które pękały pod ich stopami, wrócili na dawne miejsce.Gdy znaleźli się na pagórku otoczonym młodymi jesionami, Julia odwróciła się do Winstona.Oboje oddychali ciężko, ale na jej wargach błąkał się uśmiech.Przez chwilę przypatrywała się mężczyźnie, po czym zbliżyła dłoń do błyskawicznego zamka kombinezonu.I stało się niemal to, co w jego śnie! Niemal tak szybko, jak sobie wyobraził, zdarła z siebie ubranie i cisnęła na bok dokładnie tym samym wspaniałym gestem, obracającym wniwecz wszystkie nauki Partii.Jej białe ciało lśniło w słońcu.Na razie nie patrzył na nie; utkwił oczy w piegowatej, łobuzersko uśmiechniętej twarzy.Ukląkł przed Julią i ujął jej ręce w swoje.- Czy robiłaś to już przedtem?- Pewnie.Setki.no, dziesiątki razy.- Z partyjnymi?- Zawsze z partyjnymi.- Z członkami Wewnętrznej Partii również?- Nie, z tymi bydlakami nigdy.Ale wystarczyłoby, żebym kiwnęła palcem, a prawie każdy z nich poleciałby na mnie.Tylko, cholery, strugają takich świętoszków!Serce zabiło mu radośniej.Robiła to dziesiątki razy - pragnął, aby były to setki, tysiące.Wszystko, co miało posmak zepsucia, napawało go nadzieją.Kto wie, może Partię już dawno przeżarła zgnilizna, może kult pracy i ascezy to blaga, zaledwie cienka otoczka skrywająca pełne rozpasanie.Gdyby mógł ich wszystkich zarazić trądem lub syfilisem, uczyniłby to z radością! Cokolwiek, byleby tylko osłabić, podkopać i zniszczyć tych drani! Pociągnął Julię w dół, tak aby klęczeli naprzeciw siebie.- Słuchaj.Im więcej mężczyzn miałaś, tym bardziej cię kocham.Wiesz dlaczego?- Tak.Doskonale.- Nienawidzę czystości, nienawidzę dobroci! Nie chcę, żeby istniały jakiekolwiek cnoty.Pragnę, aby wszyscy byli zepsuci do szpiku kości.- W takim razie powinnam ci odpowiadać, kochanie.Jestem zepsuta jak nikt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]