[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Cicho.Spójrz, wojownicy rozpoczynają taniec - mówiła Wenona.- Będą opowiadać o swych czynach na wojennej ścieżce.Tony fletów mieszają się z dźwiękami grzechotek i stukiem bębnów.Indianie podzieleni na grupy, w rytm muzyki, tanecznym krokiem poruszają się wokoło totemowego słupa.Ruchy ich nóg, gesty rąk, kołysanie tułowia, mimika twarzy - wszystko coś znaczy.Tłum widzów obserwuje tańczących, podnieca się, rozumie mowę tańca.Oto gromada wojowników pod wodzą McGillivraya idzie tropem Miczi-malsa, otacza ich, w górskim kanionie, sypią się strzały, czerwonoskórzy atakują, tną tomahawkami, ciskają noże, walą się ranni i zabici.Cieszą się zwycięstwem i wracają okryci bitewną sławą.- To było piękne - szepcze Wenona.Peggy nie rozumie.Widzi szeregi kołyszących się ciał, uparcie i bez końca wykonujących jakieś ruchy.Czas mija.Słońce jest coraz wyżej, a wojownicy tańczą.- Dokąd to będzie trwało? - pyta znudzona.- Co?- Te tańce.Wenona pobłażliwie uśmiechając się mówi:- Trzy dni mają trwać uroczystości tańca zwycięstwa.- Tak długo?- Są dłuższe.Peggy wzruszyła ramionami.- Moja siostra nie rozumie, co tu się dzieje, dlatego się nudzi - stwierdziła Indianka.Wojownicy tańczyli dalej.Czasami któryś podbiegał pod Dom Tajemnic, gdzie stał kocioł z asi, i wypiwszy napoju wracał w szeregi rozkołysanych postaci.Kobiety i dzieci radością reagowały na przedstawiane sukcesy swych mężów, synów i braci; smutkiem na ukazane porażki.Miało się już ku zachodowi, a ceremonia tańca trwała, kiedy Peggy rzekła do Wenony:- Już nie mogę dłużej, muszę coś zjeść.- Wypij asi - poradziła Indianka.- Teraz trzeba posilać się tylko Czarnym Napojem.Uczta z wyśmienicie przyrządzonym mięsem będzie na zakończenie uroczystości.- Dopiero pojutrze?- Tak.- Dlaczego?- Taki jest obyczaj ustanowiony przez Manitou.- odparła Wenona.- W trzecim dniu będzie wabeno.Peggy spojrzała pytająco.- Moja siostra nie wie, czym jest wabeno?- Nie.- To najpiękniejszy taniec wojowników połączony ze śpiewem - wyjaśniła.- Po nim Czarny Niedźwiedź wypije podwójną czarkę peyotlu i Nepawin odsłoni mu przyszłe wydarzenia.- Eee.- sarknęła O’Neill.- Nie wierzysz? Tak będzie.Mój ojciec od Kriksów znad Tennessee sprowadził teonanacatl, aby Nepawin mógł mu powiedzieć prawdę.Rytm bębnów stał się gwałtowny, szybki, głuszący miękkie tony fletów.Tancerze przyśpieszyli kroku.Ich twarze wilgotne od potu pokrywał kurz wzniecany przytupywaniem, szuraniem stóp o ubitą ziemię placu.Peggy ogarnęła wzrokiem to egzotyczne widowisko.Z ust białych traperów, wędrownych handlarzy i trampów słyszała opowieści - czasami o dobrych, najczęściej o złych czerwonoskórych.Teraz sama doświadczyła prawdy.Obdarzyli ją dobrocią i łagodnością, obiecując przy najbliższej pkazji wolność.Czuła się tu swobodnie, mogła chodzić po całym mieście, wyruszać nad rzekę i w prerię.Wszędzie jednak ktoś z daleka czuwał nad jej bezpieczeństwem.Nie orientując się w położeniu Tukhabatchee nie próbowała ucieczki.Zresztą, czy mogłaby przebyć samotnie rozległe pustkowia?Teraz usłyszawszy od Wenony o szarlatańskich poczynaniach jej ojca szamana, wypijającego jakiś napój, może warzony przez diabelskie moce, i widząc tłum wojowników tańczący w ekstazie religijnego upojenia przestraszyła się.Dreszcz lęku przeszedł po jej plecach.Szepnęła:- Dzikie demony.- Co powiedziała moja siostra?- Nic.Pójdę do chaty.- Nie czyń tego - w głosie Wenony brzmiała prośba.- To święta uroczystość.Obrazić możesz Nabash-cisa.- Nie widzę tu żadnej świętości - odparła Peggy.- Zwykłe dzikie obrzędy.- Dzikie? - żachnęła się zgorszona Indianka.- Tak mi się wydaje.- Moja siostra się myli - rzekła spokojnie Wenona.- Ceremonie białych też są dla nas dziwne i moglibyśmy je nazywać dzikimi, a jednak nie czynimy tego, lecz zawsze, gdy jesteśmy wśród was, z szacunkiem uczestniczymy w obrzędach, choć ich nie rozumiemy.- Wasi szamani zajmują się czarami.- Biali także mają swoich szamanów, których zwą księżmi; oni piją jakiś napój, potem do kaganka z ogniem wrzucają wysuszone ziele, dymem czynią czary.- Bluźnisz, Wenono! - niemal krzyknęła O’Neill.- Nie - łagodnie odparła córka Czarnego Niedźwiedzia.- Wasi i nasi szamani pełnią te same zadania, tylko trochę inaczej.- Nie chcę tego słuchać - Peggy wstała.- Męczy mnie to widowisko i ten ciągły warkot bębnów.Wyminęła gromadę dzieci i kobiet i powlokła się między rozrzucone chaty.Dotarła do wigwamu, który był jej domem, i wyciągnąwszy z kociołka bryłę mięsa zaspokoiła głód.Wygodnie legła na łożu z niedźwiedzich i bizonich skór.Zamknęła oczy.Nad Jaskinią Lwa huczały bębny i zawodziły flety wciskając się uporczywie w głąb każdej ludzkiej duszy.Peggy nakryła głowę i przepojona ogromnym bólem i tęsknotą uleciała myślami do matki, ojca j ukochanego.Noc nie przyniosła spokoju.Wokół Placu Rady płonęły liczne ognie, dalej dudniły bębny, wojownicy wzmacniając organizm odurzającym napojem asi ciągle tańczyli.Peggy nie mogła usnąć.Rankiem w garnku wiszącym nad paleniskiem wygasłego ogniska nie znalazła mięsa.Musiała więc zadowolić się garścią kukurydzianej mąki zmieszanej z pemikanem, którą w skórzanym worku przechowywano w kącie wigwamu.Wypiła kubek klonowego soku i zarzuciwszy na ramiona opończę wyszła na słońce.Unikając ludzi przemknęła z dala od tłumów otaczających Plac Rady, dotarła do ostrokołu i spacerkiem poszła w zielony step.Dwóch uzbrojonych chłopców przysposabiających się do roli wojowników czuwało na palisadzie.W milczeniu spoglądali na białą dziewczynę.Szmaragdowa preria biegła w dal.Rozgrzana słońcem ziemia niosła zapachy ziół.Po wysokim niebie krążyły ciemne sylwetki ptaków.Nie śpiesząc się szła Peggy w stronę Ohoopee River.Zaprzątnięta myślami nie spostrzegła się, gdy poza wzniesieniem znikło jej z oczu Tukhabatchee.Na brzegu pokrytym łanami kwiatów dziewczyna przystanęła i zapatrzyła się w wartko płynący nurt rzeki.Uspokojona migotaniem fal i szmerem listowia niedalekich cyprysów usiadła na murawie.Podniosła twarz ku promieniom słońca.Uczuła, jak lube ciepło ogarnia jej ciało.Wyciągnęła się wygodnie.Po chwili już spała.Zbudził ją dziwny dźwięk.Usiadłszy przetarła klejące się powieki.Stanęła.Roje owadów i motyli z bzyczeniem przelatywały nad kielichami kwiatów.Wokół było pusto.Rozespana rozglądała się leniwie, gdy nagle znów usłyszała szmer.Spojrzała w stronę, skąd dochodził, i zamarła porażona strachem.O parę kroków od niej czaił się olbrzymi wąż.Uniesiony, o płaskiej głowie-gad patrzył na nią fosforyzującymi gałkami oczu.Wąż co chwila nieznacznie poruszał końcem swego cielska i wówczas rozlegał się obezwładniający dziewczynę grzechot.Peggy nie mogąc oderwać wzroku od węża ostatnim wysiłkiem woli zakryła dłońmi twarz i krzyknęła.Nogi pod nią ugięły się i upadła tracąc przytomność.Gdy podniosła powieki, ujrzała nad sobą strzępy obłoków wolno wędrujących niebem i długie liście cyprysów.Obok jacyś ludzie rozmawiali głośno w niezrozumiałym dla niej języku.- Białej siostrze wróciła świadomość - odezwał się jeden z nich łamaną angielszczyzną, a widząc, że dziewczyna z niepokojem spogląda na nich, dodał: - Jesteśmy przyjaciółmi.- Przyszliście tu z Tukhabatchee? - spytała wreszcie z obawą.- Nie.Tam jeszcze trwa święty taniec, wiec nie godzi się przybyszom zakłócać uroczystości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]