Home HomeCollins Jackie Hollywood 3 Dzieci z HollywoodCard Orson Scott Dzieci Umyslu (SCAN dal 922)Peter Berling Dzieci Graala 02 Krew królówPeter Berling Dzieci Graala Krew krolowTom Clancy Suma wszystkich strachow t.2 (3Wstęp do filozofii Antoni B. StępieńJones J V Kolczasty wieniecHeinlein Robert A Luna to surowa pani (3)Sapkowski Andrzej narrenturm XQWZ57GOZN73DR2QO7HIAlbert Einstein Relativity
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anna-weaslay.opx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .- Co to było, do diabła? Nie uwierzę w niewidzialne grendele! - Cadmann zacisnął powieki i pomasował skronie zesztywniałymi palcami.Zbliżał się monstrualny ból głowy.Widzieli różne rodzaje grendeli i bliski był tego, by uwierzyć w istnienie także takich.Czuł jakieś odrętwienie w piersi, coś rozszerzającego się, jakby został w nią uderzony.Chciał krzyczeć, wściekać się, rzucić czymś.zrobić cokolwiek, zamiast tak siedzieć i czekać.Czekać na przekaz wizualny, pokazujący, jak skeetery przewożą dzieci z powrotem na Robora.Czekać i modlić się do na wpół zapomnianego Boga.- Nie wszystko na tej przeklętej planecie musi być grendelami - powiedział w końcu, bawiąc się tą myślą.Wyczuł w niej smak prawdy.- Nie mamy pojęcia o tym, jak tu jest naprawdę.Musimy przestać się tak zachowywać, jakby grendele były jedynym i ostatecznym zagrożeniem.Hendrik złapał go za ramię.- O czym ty, do diabła, mówisz?- Baliśmy się grendeli - odparł Cadmann.- Do tego stopnia, że prawdopodobnie byliśmy ślepi na to, co w rzeczywistości tam jest.tam, na kontynencie.Nigdy się tam nie wyprawiliśmy, by to sprawdzić, i myślę, że grendele stały się dla nas czymś w rodzaju straszydeł.- Na ekranach ukazał się obraz startującego Robora, już bezpiecznego.Nie zagrożonego przez to, co żyło na ziemi.Czy zebrali kości? - zadał sobie pytanie.Boże, mam nadzieję, że zebrali jej kości.Oczywiście musieli to zrobić.Jessica nalegałaby na to, a Aaron by ich tam nie zostawił.Dzięki Bogu, że Aaron tam był.Czuł się otępiały.W jego umyśle zamykały się z trzaskiem różne drzwi, a za nimi szalał strach i żal.Gdyby nie był ostrożny, drzwi mogłyby pęknąć.Za jednymi z nich było wspomnienie dnia, kiedy urodziła się Linda.Była takim malutkim, pomarszczonym i kruchym stworzonkiem.A jego pierwsze dotknięcie, ta chwila, kiedy po raz pierwszy poczuł jej zapach.gdyby nie badania prenatalne i wola boska, byłby to poród pośladkowy.Zatrzasnął te drzwi w swoim umyśle, a także te, za którymi czaiły się niewidzialne grendele.Czysta fantazja rodem z horroru, pomyślał.Musiałbyś być kompletnie szalony.Z odrętwienia wyrwała go wrzawa panująca w pomieszczeniu.a potem znowu zatopił się w myślach, starając się zapanować nad oczami, które najpierw stały się gorące, potem zwilgotniały, ale jego wszystkie usiłowania, aby powstrzymać łzy, były równie bezowocne jak ich próby zapanowania nad tą zasraną planetą.Na nic to się nie zdało i musiał opuścić pomieszczenie centrum kontroli, które było coraz bardziej zatłoczone.Wieści dotarły już do wszystkich ludzkich osad na wyspie.Razelle Weyland powiadomiła, że niedługo przyleci z terenu wyrębu drzew, a jej brat był już w drodze z jednego z górskich obozowisk.Twarze ludzi patrzących na Cadmanna zdradzały uczucia, jakich nigdy jeszcze na nich nie widział.Współczucie.Szok.Widać było, że chcieliby go dotknąć, pocieszyć, ale z każdym krokiem czuł, jak opadają wokół niego niewidzialne bariery, choć jednocześnie kruszył się mur wokół jego serca.Przed jego oczami przewijały się obrazy, tak szybko, zbyt szybko, jakby dwadzieścia lat napięcia, dwadzieścia lat zgromadzonego w nim lęku wyrwało się nagle na wolność i zażądało życia jego najmłodszego dziecka, i nie było już niczego, co mogłoby złagodzić ból.I wtedy zobaczył ją, biegnącą ku niemu.Linda była dzieckiem o okrągłej i lśniącej twarzyczce.Między pulchnymi udami miała pieluszkę, małe, pulchne rączki wyciągnęła do niego, a na jej twarzyczce widać było szeroki uśmiech.Jej oczy były tak niebieskie jak oczy jej matki.Wyciągnął do niej ręce.Rozpostarł ramiona na szerokość stołu i zaciskając dłonie na krawędziach blatu, przyłożył zdrowe ucho do drewna.Miał wrażenie, że jego powieki są malutkimi pięściami zaciśniętymi mocno wokół rozpalonych do czerwoności węgielków.Podróż powrotna upłynęła w milczeniu.Dzieci leżały owinięte w koce.Niektóre płakały.Wszyscy już wiedzieli, co się stało z Linda i Joem.Jessica usiadła obok Justina.Kiedy popatrzył na nią, ogarnęło ją bardzo dziwne uczucie.Jakby był kimś nieznajomym, a nie jej bratem.Jego oczy nie były ani płomienne, ani zimne.Były po prostu oczami.Czarnymi dziurami zbierającymi dane.Ręka Justina błądziła niespokojnie, raz za razem spoczywając na kolbie pistoletu, jakby śmierć mogła wznieść się za nimi w powietrze, wejść na pokład Robora i polecieć wraz z nimi na Camelot.- Gdzie byliście? - zapytał cicho.- Przecież wiesz - odparła.- Psotnicy - powiedział.- Justin.nawet gdybym tam była, nie mogłabym nic zrobić.- Oczywiście.- Justin.ona była także moją siostrą! Nie odpychaj mnie.Proszę.- Nie powinna być tam sama.- Nie była sama.Była z Joem.- Masz rację.Masz rację.- Otarł dłonią twarz.I po raz pierwszy w życiu Jessica nie miała najmniejszego pojęcia, co dzieje się w głowie jej brata, co skrywają jego oczy.Czy winił ją? Siebie? Wyobrażał sobie, co powie ojcu? Czy myślał o kościach leżących w ładowni, o tym, co pozostało z ich młodszej siostry?Wyciągnęła rękę, dotknęła delikatnie jego ramienia i poczuła się absurdalnie szczęśliwa, gdy nie strącił jej dłoni.W tym momencie stanął za nią Aaron.- Jessica - powiedział.- Muszę z tobą porozmawiać.Przez chwilę czuła się rozdarta między Justina i Aarona.Potem uśmiechnęła się prawie przepraszająco i powiedziała:- Zaraz wrócę.Chłodne spojrzenie Justina przesunęło się od Jessiki do Aarona i znowu wróciło do niej, po czym skinął głową, tak nieznacznie, że trudno to było nazwać ruchem.I wtedy w jakiś sposób, którego nie potrafiła sobie do końca wytłumaczyć, Jessica pojęła, że wie, co Justin myśli.I czuje.Wiedziała, ale nie mogła i nie chciała doprowadzić do tego, by ta myśl rozkwitła w jej świadomości.To mogłoby być zbyt bolesne.Kiedy Robor wleciał do zatoki, na plaży czekała na niego cała kolonia.Cadmann podniósł kołnierz kurtki, osłaniając szyję.Chłód wydawał się bardziej przenikliwy niż zwykle, a nadpływająca znad oceanu mgła przenikała kurtkę, koszulę i skórę.Ze wszystkich stron dobiegało go trzeszczenie odbiorników radiowych.Widział także przynajmniej tuzin strzelb trzymanych w złożonych na piersiach rękach.Nieomal słyszał, jak myślą: Być może śmierć jest na pokładzie Robora.Sam się nad tym zastanawiał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •