[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłby spektakl pierwszej klasy.Próbuję jednak załatwić sprawę sposobem nie tak gwałtownym; wlokę się na górę i nieśmiało pukam we własne drzwi.— Kto tam? — ryczy mój przyjaciel, który oby zginął bezpotomnie.— To ja… — powiadam prawie szeptem, lecz tak poczciwym i tak pełnym słodyczy, żeby się nade mną ulitował tygrys.— Niech zaczeka! — powiada mi z wnętrza mój przyjaciel, który oby miał dwie żony.Chciało mi się płukać, bo się czułem bardzo nieszczęśliwy; ogarnęła mnio rozpacz, bo czułem, że jeszcze w tej chwili mógłbym mu roztłuc głowę na drobne kawałki, za chwilę jednak wściekłość ranie wyczerpie i pozbawi sił i to mnie najbardziej bolało.Zeszedłem na ulicę i los się do mnie uśmiechnął, gdyż napotkałem kondukt pogrzebowy.Będę miał wreszcie zajęcie na jakie dwie godziny; przyłączyłem się do orszaku i „szedłem z głową w dół spuszczoną: patrzyli na mnie z podziwieniem, gdyż nikt mnie nie znał, szedłem zaś tuż za karawanem z miną tak rozpaczliwie smutną, że leżący w trumnie nieboszczyk musiał mieć jasną chwilę, jeśli dojrzał moją twarz przez szparę.Liszki mają jamy — myślałem sobie — ten ma trumnę, a ja…I taka mnie nagle złość porwała, że chciałem się rzucić na karawan, wyciągnąć z trumny siwego szczęśliwca i położyć się samemu.Czego to bydlę przyjeżdżało z Australii? Tyle jest wypadków na morzu, tylu porządnych ludzi się topi, a taki przepłynął morze, nie utopił się, nie złamał nogi, wysiadając z pociągu, nie upadł pod automobil… Pohamowałem się jednak szybko, bo chciałem, aby moja złość była spokojna, katowska, wyrafinowana.Noc już była, kiedy powróciłem do domu; zapaliłem świecę i rozejrzałem się po pokoju, musiałem jednak przetrzeć oczy, bo im nie chciałem wierzyć: mój przyjaciel spał na moim łóżku, porzuciwszy garderobę na moim stole, na którym wśród manuskryptów wiła się struga atramentu z wywróconego kałamarza.Tej kolorowej wiedźmy już nie było; czarni ludzie mają szczęście, bo gdybym ją był tu zastał, biedna by była jej matka.W tej chwili, zbudzony blaskiem świecy, mój przyjaciel otworzył oczy, spojrzał na mnie trochę szklanym wzrokiem i rzekł:— Zbudź mnie jutro o dwunastej!Potem się ciężko obrócił na łożu, twarzą do ściany, i usnął, lecz niestety nie snem wiekuistym, bo z powodów bliżej przez Ojców Kościoła nie zbadanych dobry Pan Bóg ma słabość do takich wyrzutków ludzkości i raczej ich wspomaga, zamiast chlasnąć raz i drugi piorunem.W pięknym moim apartamencie był porządek tak nadzwyczajny, jakby w nim mieszkał najmniej przez sześć tygodni furiat, ale taki z najgwałtowniejszych.Ale to nic… to jeszcze nic… Zauważyłem ze zdumieniem, że ściany, na których dla tym większej i jedynej ozdoby lokalu wisiało ze dwa tuziny fotografij „familijnych” — były teraz puste i nagie.O! o! o!A ten człowiek spał.Przesunąłem krzesło bliżej łóżka i „padłem na nie, jako człowiek martwy pada”.Siedziałem tak, pochyliwszy się nad tym bydlęciem, i myślałem o dziwnych rzeczach; myślałem, czy go zabić jednym uderzeniem krzesła, ale tak, by mózg trysnął aż na powałę, czy też, chwyciwszy obiema rękami za gardło, dusić powoli, najmniej z godzinę, tak, aby uczuł śmierć? Czy on czuje przynajmniej, co go czeka?Nachyliłem się, aby spojrzeć, co się dzieje na jego twarzy.Nie! to przechodzi ludzkie pojęcie: ten człowiek uśmiecha się przez sen.To mnie dobiło.Osłabłem.Przesiedziałem tak całą noc, bo nie było innej rady: położyć się obok niego nie chciałem, gdyż raczej wszystko, niż spać w jednym łóżku z takim rzezimieszkiem, poza tym byłby mnie z pewnością z niego wypchnął.Zdaje mi się, że nawet spałem, usnąwszy na krzesełku, bo mi się śniło, żem umarł i leżał w grobie, ale on przyszedł, kazał mi zabrać trumnę i nagrobek i iść w inną stronę cmentarza, gdzie mnie znowu do nowego grobu nie chciała wpuścić Murzynka w żółtej sukni.Pierwsze wozy, dzwoniące łańcuchami na bulwarze, zbudziły mnie; febra mną trzęsła, jak dobrzy ludzie trzęsą topielcem, aby z niego wylać wodę; byłem na pół żywy, a przecież pierwsza moja myśl była najmniej trzystofuntowym przekleństwem na rzecz tego bandyty, którego święta ziemia nosiła z litości albo z głupoty.Postanowiłem mu przerwać ten zbrodniczy sen i już, już miałem go uszczypnąć w nagie, srogim, niedźwiedzim włosem obrosłe ramię, zastanowiłem się jednak przez moment.Ładną ma gębę ten wielbłąd… Nienawidzę go i pogardzam nim, ale niech śpi… To, co mu mam powiedzieć, powiem mu i tak o dwunastej, gdyż kazał się zbudzić o tej godzinie.Właściwie nic mu nie mam do powiedzenia, tylko splunę mu pod nogi, popatrzę chwilę wzrokiem pełnym niewypowiedzianej wzgardy, potem powiem jedno jedyne słowo: kanalia! — i pójdę.Nie będę się wdawał z takim panem, który sobie tyle właśnie robi ze mną ceremonii, co kot z myszą.Ale niech śpi… Bałem się trochę tej dwunastej godziny, bo licho go wie, w jakim humorze się zbudzi; zbudził się wcześniej i nagle jego oczy spotkały się z moimi, bom się w niego wpatrywał.Lubię patrzeć na zbrodnicze twarze.Stropiłem się nieco, lecz usłyszawszy w tej chwili jego szyderczy śmiech, uczułem, jak zbladłem i jak nienawiść obejmuje mi zmysły; zapytałem z trudem:— Gdzie są moje fotografie?On ryknął śmiechem, jakby pił całą noc „na wesoło”.— Fotografie?— Tak, fotografie.— Wzięła je Tahiti…I począł się tarzać po łożu jak dzik w leśnym bagnie.Powiedziałem głośno:— Nie znam żadnej Tahiti, jeślibym zaś ją znał, pogardzałbym nią.— Powiedziała, że chce sobie wylepić nimi kufer… Ojoj, skonam!— Skonaj!On się śmiał aż do zmęczenia, ja zaś czekałem cierpliwie; kiedym się wreszcie doczekał pauzy w tym napadzie szaleństwa, zapytałem:— Czy wolno wiedzieć, kiedy pan wyjeżdża?— Pomów pan o tym z moim sekretarzem — odrzekł on z godnością.Sam teraz widzisz, dobry Boże, jakie stworzyłeś bydlęta!…Nie rozmawialiśmy ze sobą przez pięć dni, co było nadzwyczajnie interesujące i tak mnie niezmiernie bawiło, że się nieraz w nocy budziłem z głośnym śmiechem, ale takim „tragicznym” śmiechem z teatru, po którym słuchacz poznaje, że ten, co się śmieje, ma już początki obłędu, porządnie zaś i solidnie zwariuje dopiero w akcie czwartym.Spałem na czymś takim, na czym nie sypiają nawet zbrodniarze, skazani na wieczność: na jakimś górskim grzbiecie, wiążącym dwa krzesła, wyzute z wszelkich stałych zasad, na jakimś moście westchnień, na diabelskim łożu, podczas kiedy ten człowiek, ten pachołek diabelski, wysypiał się na materacu.Wstawał rano i grał na skrzypcach jakieś oszalałe ćwiczenia; kiedy był w dobrym humorze, ćwiczył swoje paralityczne palce na strunie e, kiedy go giez ukąsił, dudnił na g i wtedy go omijałem sumiennie.W ogóle zaś nie zwracał na mnie uwagi, ja zaś, aby udać, że sobie robię z niego właśnie tyle, co z podartego buta, do którego nie ma pary — siadałem przy stole i udawałem, że najspokojniej piszę wiersze; mogłem wprawdzie przy jego muzyce napisać kilkadziesiąt razy taki na przykład aforyzm: „Paryż jest pięknym miastem” — albo: „I przyjaciel jest nieraz zwykłym złodziejem” — ale czułem, że mu moją nonszalancją psuję krew
[ Pobierz całość w formacie PDF ]