Home HomeSimak Clifford D Dzieci naszych dzieci (SCAN dal (2)Bulyczow Kiryl Ludzie jak ludzie (SCAN dal 756Moorcock Michael Zeglarz Morz Sagi o Elryku Tom III (SCAN dalMoorcock Michael Sniace miast Sagi o Elryku Tom IV (SCAN dalMoorcock Michael Zemsta Rozy Sagi o Elryku Tom VI (SCAN dalMcCaffrey Anne Lackey Mercedes Statek ktory poszukiwal (SCAN dWeis M., T. Hickman Smoki jesiennego zmierzchu 1Szkola turystyki gorskiej Zygmunt SkibickiCrowley John Pozne lato (2)Carter Stephen L. Elm Harbor 01 Władca Ocean Park
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kfr.xlx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Wybuch oderwał całą lewą część fasady; dach walił się z przedziwnie bezkształtnym dostojeństwem, cegły i kamienie sypały się na ziemię pylistą kaskadą.Dym wzbił się w niebo pionowymi słupami czerni i szarości na tle szalejących w tyle pożarów, strzelających w górę postrzępionym płomieniem, żółtych, strasznych.Ogłuszający huk; ziemia zakołysała się, samochodem targnęło potężnie w bok, kawałki szkła z roztrzaskanych szyb zasypały całe wnętrze.Fontine poczuł, że po twarzy spływa mu strużka krwi, ale nadal widział na oczy i tylko to miało znaczenie.Bomba wybuchła niecałe pięćdziesiąt metrów w prawo od niego; w łunie pożaru dostrzegł zwały wyrwanej z trawnika ziemi.Rzucił samochód w prawo, ocierając się o krawędź leja, popędził na przełaj przez to, co pozostało z trawnika, i wypadł na nie utwardzoną alejkę prowadzącą do ich domku.Pomyślał, że bomby nie trafiają dwa razy w to samo miejsce.Droga była zablokowana; na całej długości tarasowały ją przewrócone drzewa trawione przez ogień.Wyskoczył z samochodu i pobiegł przed siebie, lawirując między płonącymi zaporami.Zobaczył ich domek.Wielki dąb wyrwany z korzeniami z ziemi zmiażdżył potężnym pniem dach z półokrągłych dachówek.Jane! Jane!Boże nienawiści, nie rób mi tego! Nie rób mi tego po raz drugi!Runął całym ciężarem ciała na drzwi, wyrywając je z zawiasów.Wnętrze domku przedstawiało rozpaczliwy obraz: wszędzie walały się stoły, lampy, krzesła, przewrócone, porozrzucane w nieładzie, połamane na tysiące kawałków.Płomienie ognia lizały kanapę i krawędzie wyrwy w dachu, wybitej przez padający dąb.— Jane!— Tutaj.Jej głos dobiegł z kuchni.Rzucił się przez wąskie drzwi przezwyciężając nagłą chęć, by paść dziękczynnie na kolana.Jane stała zwrócona do niego plecami i trzymała się kurczowo blatu szafek drżąc na całym ciele, kiwała miarowo głową w górę i w dół.Podbiegł do niej, chwycił ją w ramiona i przytulił twarz do jej policzka, ale spastyczny rytm ruchu jej ciała nie uległ zmianie.— Moje szczęście!— Vittorio.— Jane skuliła się od gwałtownego skurczu, chwytając rozpaczliwie powietrze.— Prześcieradła.prześcieradła i koce, kochany.Wydaje mi się.Nie jestem pewna, ale.— Nic nie mów.— Pomógł jej się wyprostować i dostrzegł w ciemności grymas bólu wykrzywiający jej twarz.— Zawiozę cię do szpitala.Przecież jest tu jakiś szpital, lekarze, pielęgniarki.— Nie zdążymy! — zawołała z desperacją w głosie.— Rób to, co ci mówię.— Zakrztusiła się od przypływu nowej fali bólów.— Pokażę ci jak.Zanieś mnie.W ręku trzymała nóż.Jeszcze gorący od wody, którą wyparzała jego ostrze; przygotowała się do samotnego porodu.Przez huk nieustających eksplozji przebił się ryk samolotów wychodzących z lotu nurkowego, wspinających się na większą wysokość.Nalot zbliżał się ku końcowi; dobiegające z oddali wściekłe wycie silników spitfire'ów ściągających do tego sektora było sygnałem, którego żaden pilot Luftwaffe nie ważył się przegapić.Zrobił tak, jak mu powiedziała, trzymając ją w ramionach, niezdarnie zabrał z kuchni wszystko, co mu kazała.Kopnięciem utorował sobie drogę przez sterty rozbitych sprzętów i rozprzestrzeniający się pożar i wyniósł żonę na dwór.Jak zwierzę ciągnące do matecznika popędził w głąb lasu i wyszukał legowisko, do którego nikt poza nimi nie miał prawa.Byli razem.Szalejąca kilkaset metrów od nich śmierć nie mogła powstrzymać biegu życia.Odebrał poród żony — dwa noworodki płci męskiej.Ród Fontini-Cristi miał potomków.Dym snuł się w górę leniwą spiralą, pionowe sploty pełnych dostojeństwa oparów śmierci stawały na drodze pierwszych promieni wschodzącego słońca.Cały teren obozu usłany był noszami.Twarze zmarłych zakryto kocami, żywi wpatrywali się w niebo szeroko otwartymi zszokowanymi oczami.Wszędzie stały karetki pogotowia, wozy strażackie i samochody policyjne.Jane z synkami została umieszczona w jednej z karetek, w tak zwanym przenośnym oddziale medycznym.Z brezentowego namiotu-przybudówki dziwacznego pojazdu wyłonił się lekarz i podszedł przez niewielki trawnik do Victora.Twarz miał wymizerowaną, sam uniknął śmierci, ale żył wśród umierających.— Nie wiem, jak ona to zniosła, Fontine.Powiedziałem jej, że w normalnych okolicznościach.— Czy wygrzebie się z tego? — przerwał mu Victor.— Owszem, wygrzebie się.Ale będzie jej potrzebny długi, mam tu na myśli naprawdę długi, odpoczynek.Kilka miesięcy temu powiedziałem jej, że wygląda mi to na ciążę mnogą.Ona nie jest, jeśli wolno mi tak to określić, odpowiednio zbudowana do takiego porodu.Szczerze mówiąc, to zupełnie zdumiewające, że jej się udało.Fontine spojrzał badawczo na lekarza.— Nigdy nie powiedziała mi o tym ani słowa.— Tak myślałem.Pan ma dość niebezpieczny zawód.Nie może pan zaprzątać sobie głowy zbyt wieloma rzeczami naraz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •