[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podczas kiedy Everett stąpał ciężko przez pobojowisko w kierunku ciemnej postaci, coś się stało, coś się zmieniło.- Nie za blisko - odezwał się piskliwym głosem Ilford.Fotel na kółkach został załadowany mięsem o dość odległym podobieństwie do ludzkiego kształtu.Mrożone pieczenie, baranie udźce i płaty befsztyków z gigantycznej zamrażarki na górze.Nie Cale.Everett pchnął fotel i połcie mięsa posypały się kaskadą, w kurz i gruz na podłodze.Największy kawałek, połyskująca klawiatura żeberek usadowiona na siedzeniu fotela, pozostawiła na jego skórzanym oparciu smugi tłuszczu i szronu.To tylko kolejny podstęp, pomyślał Everett.Kolejna sztuczka, którą Ilford przygotował w czasie, gdy on wyśnił samego siebie w Hatfork.Ostatnia karta schowana w rękawie na wypadek, gdyby zegar nie zdołał go utrzymać.Możliwe jednak, że było to coś więcej; coś wstrętnego.Everett odwrócił się do Ilforda.- Snami zamieniasz ludzi w rzeczy - powiedział.- I nie potrafisz tego odwrócić.Ilford był teraz wyraźnie mniejszy i starszy.Jego głos niemal ginął w szumie deszczu.- Staram się - odparł.- Ciągle się staram.- Powiedziałeś, że zabiłbyś go - stwierdził Everett.- Ale jego nawet tutaj nie ma.Nie ma nikogo do zabicia.I nie ma nic, co by mnie tu zatrzymywało.- Nigdy nie zabiłbym własnego syna - powiedział Ilford; jego głos załamał się przy ostatnich słowach.- Jak mogłeś choćby pomyśleć, że mógłbym uczynić coś takiego?Everett przeszedł obok niego do drzwi, zatrzymując się tylko na moment, aby sprawdzić, czy kluczyki od motocykla tkwią bezpiecznie w jego kieszeni.Wyprowadził teleewangelistę z deszczu pod markizę wystawy opuszczonego sklepu w bocznej uliczce Submission.Oblicze na ekranie wyglądało na oszołomione.- Mam coś dla ciebie - powiedział i wyjął flakonik pochodzący z lodówki Faulta.Wideotwarz zagapiła się na fiolkę.- Co to jest?- To, czego szukasz, jak sądzę.Bóg - wcisnął podarunek w ferroplastikowe palce robota.- Uważaj na to.Przechowuj w chłodnym, suchym miejscu.- Jakiego rodzaju jest to Bóg? - spytał teleewangelista.- Ten, który tworzy światy - odparł Everett.- Taki, jakiego wam brakuje.On wie o pragnieniu bycia realnym, zamiast zaprogramowanym; zna rzeczy, które wy chcecie wiedzieć.Po raz pierwszy dostępny jest w tej postaci.Twarz zmarszczyła się.- Pierwszy raz?- Tak.Wszędzie pełno jest nieprawdziwych bogów.Ale on jest realny.- Jak mogę Go przyjąć?- To problem - przyznał Everett.- Ty i twoi przyjaciele musicie to sobie wyobrazić.Musicie wziąć to jakoś w siebie.Pozwolić, by zmienił wasz program.Spojrzał na telewizyjną postać i wyobraził sobie na tym miejscu Cale'a, jako twarz z taśmy wideo, którą oglądał w Vacaville.Pełne koło.Tyle tylko, że Edie będzie teraz zadowolona.Cale powinien istnieć wyłącznie w telewizji.Zastanowił się, czy - kiedy Cale już na dobre rozsiądzie się w jego wnętrzu - robot pójdzie na wzgórze i zabije Ilforda?- Dziękuję ci - powiedział teleewangelista.- Nie ma za co.Robot, pewniejszy siebie, kroczył przez deszcz.Everett śledził wzrokiem jego odejście, a potem wrócił do swego motocykla.Dziesięć minut później przeskoczył łuk przerzuconego nad zatoką mostu i drapacze chmur zniknęły z jego pola widzenia.Na wzgórzach Oakland wyjechał z deszczu.Autostrada była pusta i nie musiał się zatrzymywać, aż do momentu, kiedy kilka mil przed Vacaville w motocyklu skończyło się paliwo.Porzucił go i po raz drugi wszedł pieszo do miasta.Sprawy miały się inaczej, od razu to zauważył.Nikt, kogo mijał na ulicy, nie wyglądał normalnie.Niczym w lustrze w gabinecie śmiechu, wszyscy byli niżsi, wyżsi lub grubsi, niż być powinni, albo brakowało im kończyny lub dwóch.Widział albinosa i karła, mężczyznę z nosem długim na stopę, ale nie dostrzegł nikogo, kogo by rozpoznawał.Nikt nie miał właściwych proporcji.Rozbolała go od tego głowa.Wszyscy ci ludzie skradali się cichcem po chodnikach, jakby wręcz nie mieli prawa tu być, unikając nawzajem swego wzroku.Zbliżał się zachód słońca.Odnalazł drogę do centrum, gdzie zmusił siedzącą na ławce w parku chorobliwie otyłą kobietę, aby podniosła wzrok znad czytanego komiksu - przedstawiającego wysmukłe, proporcjonalnie zbudowane gwiazdy rządu - i udzieliła mu wskazówek, jak trafić do biur testów szczęścia.Mrugnęła do niego spoza maski tłuszczu i wskazała drogę.Znalazł biuro Cooleya, ale lana nie zastał.Jego sekretarka nosiła skomplikowane klamry i rzemienie, wspomagające chude, uschnięte nogi.Spojrzała na niego podejrzliwie, ale kiedy przedstawił się jako Chaos, otworzyła szeroko oczy.- Chciałbym się dowiedzieć, dokąd przeprowadziła się Edie Bitter - powiedział.- Gdzie teraz mieszka?- Pan Cooley pragnie z panem porozmawiać - odparła.- Chciał wiedzieć, jeżeli pan tu się zjawi.- Pogadam z łanem później, znajdzie mnie.- Przepraszam.Proszę poczekać na zewnątrz.Wyszedł na korytarz i stał się obiektem zainteresowania skurczonego mężczyzny, który czekał, siedząc na skraju ławki jak na grzędzie.Everett skinął mu głową i tamten odpowiedział tym samym, uśmiechając się.- Jesteś piękny, ale nie kocham cię.- Słucham? - spytał Everett.- Jesteś piękny, ale nie kocham cię.Nawet cię nie znam.Dlaczego?- Nie wiem, o czym mówisz.- Jesteś tutaj, bo oni zamierzają uczynić cię sławnym.Mam rację?- Nie.- Nie bądź taki skromny.Powinienem prawdopodobnie wziąć od ciebie autograf.Pokażą cię w TV i wszyscy będziemy cię kochać.- Nie, naprawdę nie.- W takim razie masz kłopoty.To wbrew prawu być tak przystojnym, nie będąc jednym z nich.Rozmowa została przerwana przez stukot butów sekretarki, poruszającej się na niezdarnych, szczudłowatych nogach.Spojrzała ze złością na Everetta i karła.- Proszę - wręczyła mu strzęp papieru.- Dzwoniłam do pana Cooleya.Teraz może pan iść, a to jest adres.Powiedział, że zobaczy się z panem jutro, kiedy się pan dostosuje.- Dostosuję?Zmarszczyła się z ostentacyjnej niechęci.- Niech pan słucha.Nie wiem, co pan sobie myśli, panie Chaos, ale okazuje pan bardzo niewiele respektu dla.spraw, które się tu rozgrywają.- Nie było mnie tu.- Widzę.- Mam parę pytań.- Proszę je zachować dla lana.Proszę już iść - odwróciła się i pokuśtykała z powrotem do biura.Poszedł na wschodni koniec miasta, a okna mijanych budynków odbijały błyski niskiego, pomarańczowego słońca, chowającego się za jego plecami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]