[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gregory ego rozbawił ten pomysł, skinął głową i wszedł za uczonym do środka.Kilkuwyrostków o połyskujących czuprynach obserwowało ponuro jednego, który strzelałbłękitnymi iskrami do małego samolotu, krążącego w okienku za szybką.McCatt po-szedł prosto w głąb sali, mijając rzędy kół szczęścia i mechanicznych ruletek.Automat,przy którym stanął, był oszkloną od góry metalową skrzynią, pod szkłem leżał miniatu-rowy, zielony krajobraz, pełen krzaków i drzew.Uczony wprawnie wrzucił monetę, po-ciągnął rączkę i powiedział: Zna pan to? Nie. Hotentoci łapią kangura.W Australii nie ma Hotentotów, ale cóż to szkodzi? Jabędę kangurem.Uwaga!Nacisnął gałkę.Malutki kangur wyskoczył z czarnego otworu i zapadł w kępy krza-ków, Gregory pociągnął za dzwignię trzy pokraczne czarne figurki wysunęły sięz boku.Manipulował rękojeścią, przybliżając je do podejrzanego miejsca.W ostatniejchwili kangur wyskoczył, przerwał linię obławy i znów zapadł w gąszcz.Kilka razy97przemierzyli tak całą plastyczną mapę, a kangur zawsze wymykał się w ostatnim mo-mencie.Gregory chwycił wreszcie, na czym polega podstęp; jednego Hotentota przybli-żył do miejsca, w którym znikł kangur, a dwu trzymał w odwodzie.Rozstawił ich tak, żeMcCatt nie miał dokąd uciec.Następnym ruchem schwytał kangura. Jak na pierwszy raz, jest pan bardzo zręczny pochwalił McCatt.Oczy mu błysz-czały, uśmiechał się jak chłopiec.Gregory wzruszył ramionami; było mu trochę głupio. Może to zawodowe, jestem łapaczem. Nie, to nie to: trzeba pracować głową.Nie mógłby pan już w to grać, złapał pan za-sadę.To poddaje się analizie matematycznej, wie pan? Sciss nie znosi takiej zabawy, tomankament, istotny mankament.Mówiąc tak, przechodził powoli wzdłuż szpaleru automatów, do grającego melodiewrzucił pensa, puścił w ruch tęczowe tarcze loteryjki, targnął rękojeść i raptem cały ru-lon miedzianego bilonu wysypał mu się na podstawioną rękę.Chłopcy przy samoloto-wej strzelnicy zwrócili na to uwagę i ściągali z wolna ku nim, śledząc, jak McCatt nie-dbale wrzucił wygrane monety do kieszeni.Ale McCatt nie próbował drugi raz szczę-ścia.Wyszli, mijając tego, który z zaciętym i tępym jednocześnie wyrazem twarzy pako-wał coraz to nowe pensy do aparatu i raz za razem strzelał.O kilkanaście kroków dalej otwierał się drugi pasaż, pełen sklepów.Gregory poznałgo to tam zabłądził niedawno; w głębi widział wielkie lustro, zamykające drogę. Tam nie ma przejścia zauważył przystając. Wiem.Pan podejrzewa Scissa, co?Gregory nie odpowiedział od razu. To pana przyjaciel? Można tak powiedzieć.Chociaż.on nie ma przyjaciół. Aha, nie daje się lubić z nieoczekiwanym naciskiem powiedział Gregory. Tylko.pan nie powinien stawiać mi takich pytań. Nawet retorycznych? Przecież to jasne, że pan go podejrzewa.To znaczy, nieko-niecznie o autorstwo tych zniknięć, ale, powiedzmy, o.współpracę.Jednakże i to jestniepoważne, przekona się pan sam po jakimś czasie.Tyle tylko: czy zaniecha pan pro-wadzenia śledztwa, jeżeli sam, na własne oczy, zobaczy pan coś w rodzaju zmartwych-wstania? Więc zmarły, który siada, rusza się. Czy Sciss prosił pana, aby mnie pan o to spytał? sucho powiedział Gregory.Staliw połowie pasażu, nie wiadomo, jak tam doszli.Zatrzymali się przed wystawą, w którejdekorator bez butów, w samych skarpetkach, zdejmował suknię ze smukłej, złotowłosejlalki.Gregory emu przypomniał się znienacka sen.Patrzał uważnie, jak spod złocistejlamy ukazuje się nadmiernie różowe i cienkie ciało manekina. Szkoda, że pan to tak zrozumiał powoli odpowiedział McCatt.Nieznacznie ski-nąwszy głową, zawrócił na pięcie i odszedł, pozostawiając Gregory ego przed wystawą.98Porucznik poszedł kilka kroków w głąb pasażu, ale ujrzawszy swe odbicie, zawró-cił.Na ulicy płonęło coraz więcej wystaw, ruch wzmagał się, jak zwykle ku wieczorowi,szedł nieuważnie i potrącano go, w końcu skręcił w boczną ulicę.Może po minucie zła-pał się na tym, że stoi przed bramą, z obu stron zawieszoną gablotami fotografa.Ogarnąłspojrzeniem wszystkie ślubne fotografie przytulonych par, ujednoliconych oleodruko-wym retuszem, bezradne uśmiechy spod welonów i wytrzeszczoną krzepkość panóww smokingach.Z podwórza dobiegał łoskot motoru samochodowego.Wszedł do środ-ka.Przy starym aucie z podniesioną maską klęczał człowiek w rozchełstanej skórzanejkurtce i z zamkniętymi oczami wsłuchiwał się w rosnące wycie silnika.Otwarte drzwigarażu ukazywały maski innych samochodów.Pod ścianą walały się puste kanistry i fel-gi.Mężczyzna w kurtce otworzył oczy, jakby poczuł obecność Gregory ego, i zerwał sięz ziemi.Twarz jego utraciła wyraz nieziemskiego zasłuchania. Czym można służyć? Pan życzy sobie wypożyczyć wóz? Co? A.można wynająć samochód? odruchowo niemal odpowiedziałGregory. Rozumie się.Bardzo proszę.Pan życzy sobie coś nowego? Mam tegorocznego bu-icka na automatach, dotarty, chodzi jak lalka.Na godziny? Nie.to znaczy tak.Na jeden wieczór.Dobrze, wezmę buicka zdecydował sięGregory. Pan bierze kaucję? To zależy.Gregory pokazał legitymację.Tamten uśmiechnął się i ukłonił. Dla pana inspektora bez kaucji, samo się rozumie.Piętnaście szylingów zapłacipan pózniej.A więc buick, dobrze? Mam dać benzynę? Niech pan da.Długo to potrwa? Skąd, jeden moment.Mężczyzna w kurtce zniknął w mrocznym garażu.Jeden z ciemnych wozów drgnąłi cicho wyjechał na betonowy podjazd.Gregory zapłacił, kładąc monety na zgrubiałej,lśniącej od oleju dłoni właściciela.Zatrzasnął drzwiczki, poprawił się w siedzeniu, spró-bował stopą, jak oddają pedały, włączył bieg i wyjechał ostrożnie na ulicę.Było jeszczedość jasno.Wóz był rzeczywiście nowy i lekki w prowadzeniu.Pod czerwonym światłem skrzy-żowania odwrócił się, aby przez panoramiczne tylne okno sprawdzić długość, do którejnie był przyzwyczajony.Jakiś czas jechał w tłoku, potem zrobiło się luzniej.Zwiększyłszybkość.Przyjemnie było czuć mocny zryw maszyny.Miał teraz wokół siebie mniejwozów osobowych, za to więcej trójkołowych motocykli, rozwożących towary starychfurgonów i malowanych w jaskrawe barwy półciężarówek z firmowymi napisami.Byłjuż w obrębie East End, gdy spostrzegł się, że nie ma papierosów.99Minął kilka wąskich uliczek z zakazami parkowania, aż znalazł mały placyk z kępąsuchych drzew i starą żelazną studnią, przypominającą wielką klatkę dla ptaków.Cofnąłbuicka, aż poczuł delikatne uderzenie opon o krawężnik, i wysiadł.Trafiki, którą wi-dział przedtem z auta, nie mógł odnalezć.Nie znał tej okolicy, nigdy tu nie był.Zagłębiłsię w następną uliczkę.Zaczynało zmierzchać.Pod jaskrawymi żarówkami małego kinakręcili się, po dwu, po trzech, smukli chłopcy z tłustymi fryzurami.Ręce trzymali w kie-szeniach zmiętych, wąskich spodni, stawali przed gablotą z fotkami i cierpliwie czekali,aż rozwijający je pionowy bęben ukaże następną.Gregory dostał się za kinem w gorącąstrugę powietrza.Był tam otwarty na oścież bar, w środku na brytfannach skwierczałykiełbaski, w dymie poruszyło się kilka takich samych postaci, jak pod kinem.Nareszcieznalazł trafikę.Niski jak garbus właściciel, z płaską twarzą, bez szyi, podał mu pacz-kę amerykańskich papierosów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]