[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Inżynier upewnił się, że wieżyczka jest hermetyczna, i z zaciśniętymi szczękami poruszył kierownicze rękojeści.Obrońca powoli obracał się na miejscu, gąsienice jazgotały na kamiennych szczątkach, trzy snopy reflektorów usiłowały przedrzeć chmurę, ruszył obok rozbitych posągów, szukając owego syczącego wylotu — domyślał się go po tryskającej w górę i na boki pianie jakieś dziesięć metrów dalej, chwiejna fala dymu zatapiała już wzniesione ręce następnej figury.— Nie! — krzyknął Doktor — nie strzelaj! Tam mogą być żywi!!Było za późno.Ekran sczerniał na ułamek sekundy, Obrońca skoczył w górę, jakby podrzucony potworną pięścią, i opadł z okropnym zgrzytem, fale prowadzące i sterujące ledwo oderwały się z ostrza wytwornicy, ukrytej w ryju, a już trafiły, po przejściu kilkunastu metrów, w to, co wyrzucało syczącą pianę, i antyprotonowy ładunek połączył się z równoważną ilością materii.Kiedy ekran zabłysnął, między rozrzuconymi daleko resztkami postumentów ział ognisty krater.Inżynier ani na niego patrzał.Wytężał wzrok, usiłując dostrzec, co się stało z resztą owego przewodu i gdzie znikł.Raz jeszcze obrócił na miejscu Obrońcą o dziewięćdziesiąt stopni i popełzł wolno wzdłuż zwalonych podmuchem posągów.Szarej mgły było coraz mniej.Minęli trzy, cztery rozpłaszczone, szmatami pokryte ciała.Inżynier przyhamował lewą gąsienicę, żeby nie przejechać po najbliższym.Wielki nieruchomy kształt majaczył w gęstwinie nieco niżej.Otwierała się tam wydłużona polanka, u jej końca błysnęły srebrem w światłach pierzchające w gąszcz postacie, zamiast małych torsów miały niesamowicie długie, wąskie pokrywy czy hełmy, z boków przypłaszczone, u góry kończące się rodzajem dzioba.Coś wyrżnęło głucho w przód Obrońcy, ekran zaćmił się i znowu zajaśniał.Lewe światło zgasło.Inżynier przesunął po ciemnym brzegu zagajnika drugim, centralnym światłem, wyłuskał spomiędzy gałęzi liczne srebrne błyski, za którymi coś zaczęło coraz szybciej i szybciej wirować — poleciały na wszystkie strony gałęzie, całe kawały pociętych krzaków, i wielka wirująca masa, mieląc powietrze w blasku reflektorów, ruszyła w bok.Inżynier nakierował ryj w środek największej krzątaniny i nacisnął pedał.Głuche, potężne UMPF!! wstrząsnęło wieżyczką.Ledwo ekran rozbłysnął, zwrócił wieżyczkę w bok.Można było sądzić, że wzeszło słońce.Stał niemal na środku polany.Niżej, gdzie przedtem był zagajnik, piąta część horyzontu zmieniła się w białe morze ognia.Gwiazdy znikły, powietrze dygotało febrycznie, na tle tej zmierzwionej dymami ściany sunęła ku niemu pękata, wyiskrzona ognistymi blaskami kula.Nie słyszał nic oprócz huczenia pożaru.Obrońca wydawał się przycupniętą przy samej ziemi kruszyną wobec tego ogromu, który zaczął wirować jeszcze szybciej, zmienił się w wysoki jak góra z powietrza wir, przegrodzony pośrodku czarniawym zygzakiem — już miał go na krzyżu celownika, kiedy kilkaset kroków dalej dostrzegł oświetlone łuną blade sylwetki uciekających.— Trzymajcie się!! — ryknął, z uczuciem, że gwoździe wbijają mu się w krtań.Piekielny zgrzyt, wstrząs, łomot, zderzyli się.Przez sekundę zdawało mu się, że wieżyczka leci na niego.Obrońca stęknął cały, zagrał wszystkimi amortyzatorami, pancerz zahuczał jak dzwon, strzelił, jakby pękał.Ekran na mgnienie pociemniał i znów zajaśniał.Łomot nie ustawał, jakby setka piekielnych młotów kuła zaciekle w wierzchnią pokrywę.Ten ogłuszający łoskot słabł, uderzenia stawały się coraz wolniejsze, kilka razy jeszcze kanciaste ramię ze świstem rozcięło powietrze, naraz wzdłuż pancerza osunął się głuchy, przeciągły hurgot walącego się żelastwa i kilka ramion, kurcząc leniwie pajęczaste członki, znowu je prostując, legło przed samym łbem Obrońcy.Jedno bębniło jeszcze miarowo w pancerz, jakby go gładząc — ten ruch był już ledwo dostrzegalny, aż ustał.Inżynier spróbował ruszyć z miejsca, ale gąsienice wykonały tylko drobną część obrotu i zacięły się z chrobotem.Włączył wsteczny bieg — teraz poszło.Powoli, wykręcając, ryjąc ziemię włóczonymi szczątkami, Obrońca szedł jak rak, naraz puściło, metal zabrzęczał i maszyna wyswobodzona skoczyła raptownie w tył.Na tle ściany wciąż płonącego zagajnika wrak wyglądał jak trzydziestometrowy, rozdeptany pająk — jeden kikut ramienia kopał jeszcze febrycznie ziemię.Spomiędzy kończystych, długich odnóży wystawała rogata bania, teraz otwarta, wyskakiwały z niej srebrne postacie.Sprawdził odruchowo, czy nikogo nie ma na linii strzału, i nacisnął pedał.Zagrzmiało.Nowe słońce rozerwało polankę.Odłamki wraka z wyciem i gwizdem leciały na wszystkie strony, pośrodku buchnął słup kipiącej gliny, piasku, zwęglonych, lekkich jak słoma płatów kopciu.Inżynier poczuł nagłą słabość.Czuł, że jeszcze chwila, a porwą go torsje.Lodowaty pot ciekł mu po karku, jak woda zalewał twarz.Zgrabiałą w jednej sekundzie rękę kładł na dźwigniach, kiedy usłyszał krzyk Doktora:— Zawracaj, słyszysz!! Zawracaj!!Z gorejącego zapadliska buchał czerwono podświetlony dym, jakby tam, gdzie przedtem stał zagajnik, otworzył się wulkan, kipiąca szlaka ściekała dalej po zboczu, wzniecając płomienie w resztkach powalonej, zmiętej gęstwiny.— Ależ zawracam — powiedział Inżynier — zawracam.Ale nie ruszał się.Krople potu ściekały mu wciąż po twarzy.— Co ci jest? — usłyszał, jak z wielkiej dali, głos Doktora, zobaczył nad sobą jego twarz.Potrząsnął głową, otworzył szeroko oczy.— Co? Nie, nic — wymamrotał.Doktor przecisnął się na powrót do tyłu.Inżynier włączył silnik.Obrońca drgnął, obrócił się na miejscu — nie słyszeli nic, wszystkie odgłosy pochłaniał szumiący jak ocean, olbrzymi pożar — i popełzł pod górę tą samą drogą, którą zjechał.Jedyny reflektor — środkowy stracili w zderzeniu — ukazał znów posągi, zwalone na ziemię, przemieszane z martwymi ciałami.Jedne i drugie pokrywał metaliczny, szary nalot.Przejechali między obłomkami dwu białych figur i wykręcili na północ.Obrońca, jak okręt wchodzący w wodę, rozciął i położył na boki chrupiącą pod gąsienicami gęstwę, kilka bladych postaci umknęło panicznie z zasięgu światła, pojechali dalej, z rosnącą szybkością, wozem rzucało na nierównościach, Inżynier oddychał ciężko, coraz: mocniej zaciskał szczęki, żeby nie zasłabnąć, wciąż miał jeszcze w oczach wirujące płaty kopciu — wszystko co pozostało z wyskakujących, srebrnych postaci — otwierał szeroko oczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]