[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do diabła, spójrz tylko, co robisz ze sobą! Nic nie widzisz, nie jadłeś i nie piłeś od świtu.I po co? Ten twój wróg nigdzie się nie wybiera, będzie cały czas tam, gdzie był!- Ale wie, że się zbliżamy.- zaczął Vanyel.- Więc co za różnica? - parsknął Stef, przezwyciężając zdradziecką grudę w gardle, zagradzającą drogę słowom, które chciał wypowiedzieć, i wierzchem dłoni w rękawiczce potarł nos.- Jak dotąd niewiele robił, poza tym, że obsypał nas troszkę śniegiem, który być może wcale nie dla nas był przeznaczony.Van, za każdym razem, kiedy zaczynasz się intensywnie skupiać na twoim wrogu, zapominasz o wszystkim, co czyni cię człowiekiem niezwykłym, co czyni cię heroldem.No właśnie, on nie jest już wrogiem całego Valdemaru, jest twoim osobistym wrogiem, kimś, z kim chcesz się sam zmierzyć.i żeby go dopaść, po drodze rozdeptujesz wszystko i wszystkich! Mnie, Randala, nawet Yfandes; żadne z nas się nie liczy, dopóki osobiście nie zgładzisz tego maga! Czy ty tego nie widzisz? Nie widzisz, co się z tobą dzieje?- Ty.- Twarz Vanyela stężała jeszcze bardziej, a on sam wyprostował się sztywno.- Nie masz pojęcia, co pleciesz.Nie jesteś heroldem, Stefenie, nie stanąłbyś nawet przy Randalu, gdyby zaszła potrzeba.Jak możesz sobie pozwalać na osądzanie.Tyle tylko zdążył powiedzieć, gdy Yfandes zadarła głowę, uderzając na alarm, ale było za późno.Zza ośnieżonych krzaków po obu stronach drogi wyskoczyli gwałtownie jacyś ludzie - zdawało się, że były ich setki.Melodia poderwała się, wystraszona wrzaskiem Yfandes, i spłoszona widokiem rozwrzeszczanych ludzi, pędzących wprost na nią.Stef, oszołomiony, przywarł do siodła.“Zasadzka?” - przemknęło mu przez głowę, gdy usiłował utrzymać się na grzbiecie Melodii, która znów wierzgnęła i cofnęła się trwożliwie.Wtedy Van wykonał kilka ruchów rękami i nagle z nikąd pojawiły się kule ognia, wytryskujące wprost w twarze napastników.“Ale.”Eksplodujące płomienie to już było za wiele dla Melodii.Rżąc przeraźliwie skoczyła do ucieczki, lecz potknęła się, zrzucając równocześnie jeźdźca, i popędziła z powrotem po swoich śladach.Stefen poszybował głową w dół prosto w zaspę, wygramolił się z niej, strząsając śnieg z oczu w samą porę, żeby zobaczyć, jak Vanyel siecze przez pół swego napastnika uzbrojonego w siekierę, a Yfandes tylną nogą rozkwaszą drugiemu drabowi gębę.W tym momencie Stef zapomniał wszystko, co kiedykolwiek wiedział, i kim był.Już nie myślał, tylko czuł - czuł tylko strach.I jedyną rzeczą na świecie, która jeszcze miała jakiś sens, była ucieczka.Odwrócił się i zaczął biec.Biegł najszybciej, jak tylko umiał, pędzony strachem parzącym mu pięty.Pobiegł wzdłuż ich własnych śladów na drodze, a potem przez krzaki.Gałęzie chłostały go, ale nie zważał na żadne przeszkody, o które ciągle się potykał.Biegł, ile sił, dopóki odległość nie zagłuszyła odgłosów walki, dopóki nie stracił tchu i nie padł w śnieg z ogniem w płucach, wyschniętymi ustami, rozdzierającym bólem w obu bokach, z nogami zbyt słabymi, aby go jeszcze niosły.Leżał tak, jak upadł, czekając aż któryś ze zbójów przyjdzie i go zabije.Pojękiwał ze strachu, ale nie miał sił nawet, żeby się czołgać.Nic jednak się nie działo.Wciągał potężne, napełniające dreszczem, hausty powietrza, szlochając ze strachu.Jego ciało drżące z wyczerpania, teraz zaczęło trząść Się z zimna.A wokół nadal nic się nie działo.Dźwignął się ze śniegu.Nie było widać nic - żywej duszy, nawet ptaka.Tylko ośnieżone krzaki, w które wpadł, błękitne niebo, nagie konary drzew, rozpinające swoisty przeplatany deseń na jego tle, i zryty jego stopami śnieg, pomieszany z obumarłymi liśćmi - jego własne ślady ucieczki przez zarośla.Wytężył słuch i strach jął ustępować, a jego miejsce z wolna zajął rozsądek.Nie słyszał nic, absolutnie nic.Wreszcie powróciła mu też zdolność myślenia.“Van! Wielkie nieba.Zostawiłem go tam samego.”Z trudem udało mu się wstać i zaczął przedzierać się przez krzaki, dzikim wzrokiem wodząc dookoła.Ciągle nic nie było ani widać, ani słychać,“Na bogów, jak mogłem to zrobić.”I znów biegł; tym razem wiedziony poczuciem winy, wracał przetartym podczas ucieczki szlakiem przez podszycie lasu i śnieg.Wypadł spomiędzy kępy krzewów na drogę i dosłownie natknął się na miejsce zasadzki.Wszędzie było pełno krwi, krwi i zrytego śniegu, pomieszanego z ziemią.I wszędzie leżały jakieś szczątki, na widok których Stef poczuł mdłości - szczątki wyglądające, jak gdyby pochodziły od ludzi.Wtedy jego oczy skupiły się w centralnym punkcie całego zamętu, na czymś, co w pierwszej chwili wziął za hałdę śniegu.Yfandes.Na ziemi leżał powykręcany kształt, jak zepsuta zabawka porzucona przez niedbałe dziecko, krew wylewała się z kikuta w miejscu, gdzie odrąbano jej ogon.Ani śladu Vanyela.“Nie.”Chwiejnym krokiem podszedł do Yfandes, obawiając się widoku, jaki go czeka.Ale tam nie było nic, żadnego ciała, nic.Yfandes ogołocono z uprzęży i siodła, a od jej ciała wiodły ślady stóp i krwawy szlak prowadzący gdzieś dalej.“Nie.”Nogi uginały się pod nim.Umysł nie umiał pojąć tego, co się stało.To wszystko przerastało jego najgorsze wyobrażenia.Przecież nikt nigdy nie pokonał Vanyela - nikt nie mógł go pokonać.“O nie, nie, nie.”Serce próbowało przeczyć temu, co mówiły oczy; umysł utknął pomiędzy jednym a drugim w kompletnym paraliżu.Drżącą ręką dotknął boku Yfandes, ale ona się nie poruszyła,a Vanyel nie pojawił się, by uspokoić go, że to był tylko podstęp.Serce pękło mu na tysiąc kawałków.“Nie!”Odrzucił głowę w tył i wydał z siebie pełen bólu skowyt.- Damen!Chłopiec poderwał się, strach zawładnął nim tak bardzo, że nie spostrzegał go już.Podniósł oczy znad stojącego na palenisku kotła, którego pilnował, i spojrzał przez zadymioną sień ku drzwiom.“Lord”.Ze strachu przycupnął w popiele na palenisku, spodziewając się, że lord Rendan podejdzie do niego dumnym krokiem i wymierzy kuksańca albo kopniaka.Od dwóch tygodni mężczyźni wychodzili co dzień na rozkaz Pana i wracali z pustymi rękami.Panował nerwowy nastrój, a Damen był zwykle tym, na którym skupiała się cała siła wybuchów ich złości.Ale nic się nie stało i strach przygasł trochę.Damen zakasłał i spojrzał jeszcze raz, otłuszczoną ręką odgarniając włosy z czoła i mrużąc oczy, popatrzył przez gęsty tuman dymu i sadzy, który przez na wpół zatkany komin wdmuchnął zabłąkany powiew wiatru.Lord Rendan zasłaniał całe otwarte wejście, z zachmurzoną miną niósł na rękach coś sporego.Ale to nie była ta sama groźna mina, przed którą Damen nauczył się drżeć w ciągu ostatnich kilku tygodni - mina obwieszczająca porażkę Rendana i nadejście kary dla Damena.Chłopiec stanął na swych bosych stopach, poślizgując się lekko na kałuży starego łoju, i przemknął przez gnijącą słomę i odpadki, które zaśmiecały podłogę, do swego pana.- Masz - warknął Rendan, rzucając w niego tobołem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]