[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak mięso wraz z tym winem smakowało okropnie.Sięgnął po karafkę z wodą.Naprzeciw niego siedziała Millicent Hammitt, a jej twarz, jakby wyciosaną z nieforemnej bryły, łagodził blask świecy.Nieobecność Millicent po południu tłumaczył ostry zapach lakieru unoszący się ze sztywnych fal siwiejących włosów.Przyszli wszyscy poza Hewsonami, którzy prawdopodobnie jedli kolację w swojej chacie i Henrym Carwardine'em.Na drugim końcu stołu Albert Philby siedział z dala od pozostałych biesiadników, szekspirowski mnisi Kaliban w brązowym habicie, schylony nad posiłkiem.Jadł głośno, szarpiąc chleb na kawałki i wycierając zamaszyście talerz.Wszystkim pacjentom pomagano jeść.Dalgliesh nie mógł znieść swojej małostkowości, lecz usiłował nie słuchać cichego siorbania, uderzeń łyżek o talerze w rytmie staccato, nagłych, nieudolnie kontrolowanych beknięć.“Jeżeli odszedłeś w pokoju od tego Stołu, możesz też w pokoju odejść z tego świata.A pokój tego Stołu przyniesie ci pokój upragniony, radość umysłu."Wilfred stał przy pulpicie na końcu stołu, a z obu stron padał na niego blask dwóch świec umieszczonych w metalowych świecznikach.Spasiony Jeoffrey leżał ceremonialnie wyprężony u jego stóp.Wilfred miał dobry głos i wiedział, jak nim operować.Niedoszły aktor? Czy też aktor, który odnalazłszy swą scenę, grał, chętnie zapominając o miernej widowni, o wkradającym się paraliżu marzenia? Neurotyk owładnięty obsesją? Czy może po prostu człowiek pogodzony ze sobą, szczęśliwy nieruchomym centrum własnej osobowości?Nagle cztery świece na stole zamigotały i zasyczały.Dalgliesh usłyszał słabe skrzypienie kół, delikatny stukot metalu o drewno.Drzwi uchylały się powoli.Wilfred zająknął się i urwał.Jakaś łyżka brzęknęła znienacka o talerz.Z cienia wychynął fotel na kółkach, a jego właściciel, z opuszczoną głową, owinięty kraciastą peleryną wjechał do sali.Panna Willison jęknęła niepewnie i uczyniła pośpieszny znak krzyża na swej szarej sukni.Ursula Hollis sapnęła.Nikt się nie odzywał.Wtem Jennie Pegram zapiszczała przenikliwie jak blaszany gwizdek.Dźwięk ten był tak niesamowity, że Dot Moxon podskoczyła, jakby nie pojmując, skąd dochodił.Pisk przeszedł w chichot.Dziewczyna zatkała sobie usta dłonią.Potem powiedziała:- Myślałam, że to Victor! To przecież jego peleryna.Nikt nawet nie drgnął.Wciąż panowała cisza.Dalgliesh spoglądał po biesiadnikach i zatrzymał oczy na Dennisie Lernerze.Jego twarz bowiem wyrażała przerażenie, które powoli przechodziło w ulgę, a rysy, jak na poplamionym portrecie, rozmyły się i rozlały.Curwardine skierował swój fotel w stronę stołu.Usiłował wyartykułować jakieś słowa.Kropelki śliny lśniły jak żółte klejnoty w blasku świec, zwisając z jego podbródka.Wreszcie wydobył z siebie wysoki zniekształcony głos:- Pomyślałem sobie, że zjadę do was na kawę.Doszedłem do wniosku, że byłoby niegrzecznie siedzieć u siebie podczas pierwszego wieczoru naszego gościa.Głos Dot Moxon był ostry:- Musiałeś wkładać tę pelerynę? Odwrócił się do niej:- Wisiała w portierni, a mnie było zimno.Przecież mamy tyle wspólnych rzeczy.Czy musimy wykluczać zmarłych z rodziny?- Proszę, trzymajmy się reguły - powiedział Wilfred.Zwrócili ku niemu twarze jak posłuszne dzieci.Czekał, aż znowu zaczną jeść.Dłonie, które oparły się na krawędziach pulpitu, nie drżały, piękny głos był nadal zupełnie opanowany:- “Takoż dryfując na Kotwicy, i w onej ciszy, czy Bóg wydłuży Twą Podróż, przez przedłużenie Ci życia, czy też wprowadzi Cię do portu delikatnym powiewem, bezdechem Śmierci, tak czy owak, na Wschód czy na Zachód, bacz, byś mógł odejść w pokoju."IVMinęła już ósma trzydzieści, gdy Dalgliesh wyruszył, pchając wózek Henry'ego Carwardine'a ku chacie Juliusa Courta.Zadanie nie było łatwe dla kogoś w pierwszych dniach rekonwalescencji.Carwardine, pomimo szczupłej budowy ciała, okazał się zdumiewająco ciężki, a kamienista ścieżka wiła się pod górę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]