[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy opatrywałem dwóch rannych, inni otaczali wałem plac tak szybko, jak tylko mogło zrobić to trzydziestu ludzi.Skończyłem opatrywanie rannych i pobiegłem szukać dokumentów Kulawca.Jednak nie znalazłem niczego szczególnie interesującego.— Około stu ludzi wyszło z Rdzy! — wrzasnął ktoś.— Postarajcie się, żeby to miejsce wyglądało na opuszczone! — rozkazał Porucznik i wszyscy rozbiegli się.Wskoczyłem na ścianę, by rzucić okiem na karłowate drzewa, rosnące na północ od nas, i zobaczyłem Jednookiego, skradającego się w kierunku miasta.Miał nadzieję, że dotrze do przyjaciół Cordera.Nawet po zniszczeniach w czasie wielkiego oblężenia i okupowania latami Rdza pozostała twarda jak diament w swej nienawiści do Pani.Jej wojska były ostrożne.Wysłano zwiadowców, by dokładnie obejrzeli mury i płonące zabudowania, a godzinę później wyważyli na wpół otwartą bramę.Porucznik pozwolił wejść do środka piętnastu wrogom, po czym wydał rozkaz ataku.Posypały się strzały.Potem stłoczyliśmy się pod murem, by nasze strzały przelatywały na zewnątrz.Wrogowie padali jak muchy.Niektórzy wycofali się poza j zasięg strzał i tam kłócąc się, próbowali zdecydować, co dalej robić.Tropiciel przez cały czas był w pobliżu.Zauważyłem, że wypuścił tylko cztery strzały, lecz każda z nich trafiła w cel.Może nie był zbyt szybki, ale wiedział, jak posługiwać się łukiem.— Jeśli są sprytni — powiedziałem do niego — to otoczą nas i poczekają na Kulawca.Nie będą nadstawiać karku, skoro on może nas zgnieść jedną ręką.Tropiciel przytaknął.Pies Zabójca Ropuch otworzył jedno oko i z głębi jego gardła wydobył się pomruk.Goblin i Milczek przycupnęli pod murem i na zmianę wyglądali na zewnątrz.Domyśliłem się, że coś knują.Tropiciel wstał i mruknął niewyraźnie.Wyjrzałem, by sprawdzić, o co mu chodzi.Rdzę opuszczała kolejna setka żołnierzy.Nic się nie działo przez następną godzinę prócz tego, że zjawiało się coraz więcej wojska.Wkrótce otoczyli nas.Goblin i Milczek puścili wodze swych czarów, które przybrały formę chmury moli.Nie mogłem dostrzec ich pochodzenia.Po prostu zebrały się wokół tej dwójki, a kiedy było ich już około tysiąca, odleciały.Po chwili na zewnątrz rozległy się wrzaski.Kiedy ucichły, spojrzałem na Goblina, który nagle skrzywił się.— Co się stało? — zapytałem.— Mają kogoś prawie tak utalentowanego jak my — zapiszczał.— Mamy kłopoty?— Kłopoty? My? Pobiliśmy ich, Konowale.Zmusiliśmy ich do ucieczki.Tylko że oni jeszcze o tym nie wiedzą.— To znaczy.— Nie odpowie ciosem na cios.Nie chce się zdradzić, bo nas jest dwóch, a on jest tylko jeden.Żołnierze Pani zaczęli ściągać artylerię.Koszary nie były przystosowane do przetrwania bombardowania.Czas mijał i wkrótce wzeszło słońce.Patrzyliśmy na niebo, zastanawiając się, kiedy przeznaczenie przybędzie na latającym dywanie.Porucznik uznał, że wojska Pani nie zaatakują natychmiast, więc polecił nam zgromadzić łupy na placu, by były gotowe do załadowania latającego wieloryba.Czy wierzył w to, czy nie, twierdził, że zostaniemy ewakuowani po zachodzie słońca.Nie brał pod uwagę możliwości, że Schwytani mogą przybyć pierwsi.Starał się podnieść nas na duchu.Pierwszą wyrzutnię uruchomili, gdy minęło południe.Kula ognia upadła kilka stóp od muru.Za nią poleciała następna.Spadła na plac, trysnęła dokoła iskrami i zgasła.— Zamierzają nas spalić — mruknąłem do Tropiciela.Nadleciała trzecia kula, lecz również spadła na plac.Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch stali i patrzyli ponad wałami.Pies aż wspiął się na tylne łapy.Po chwili Tropiciel usiadł, otworzył drewnianą skrzynkę i wyjął z niej strzały długości sześciu stóp.Ponownie wstał, spojrzał w stronę maszynerii artyleryjskiej i napiął łuk.To był długi lot, choć osiągalny nawet przy użyciu mojej broni.A jednak w jego broni było coś niezwykłego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]