[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ale twoja niedoświadczona armia będzie musiała jeszczespotkać się z moją, nowo przybyły.Zapamiętaj moje słowa.To ja jestem tymwrogiem, na którego natkniesz się wkrótce. Jestem gotów odparł Marquoz z całą swobodą, na jaką potrafił się zdo-być. A jeżeli myślisz, że jestem niedoświadczony i łatwo sobie ze mną pora-dzisz, to przyjmij pozdrowienia od pułkownika Asama. Ach, Asam zasyczał Dahbi. Zjedzenie was obu będzie największąprzyjemnością mego bardzo długiego życia.Mówiąc to, ku zdumieniu wszystkich Gunit Sangh stał się jeszcze bielszy,aż lśniący i wreszcie nieco przezroczysty, kurczył się i już bez słowa zapadł się,jakby wsiąkł w ziemię.Marquoz był usatysfakcjonowany, chociaż wiedział, że wojsko nie będzie za-chwycone ponownym uniknięciem walki.Przeciwstawił się Ambrezie i wyeli-minował kolejne, poważne zagrożenie, zneutralizował znaczne siły wielorasoweoraz przygadał dowódcy sił nieprzyjaciela, wszystko za jednym zamachem.Byłszczególnie zadowolony, że przypadkowo spotkał pułkownika Asama w Strefie.Inaczej nigdy nie poznałby jego historii.Odwrócił się i skinął na podwładnego; wystrzelono zielone rakiety.Armia ru-szyła.Marquoz i jego oficerowie stali na wzgórzu i patrzyli na maszerujące woj-sko wyglądające groznie oraz imponująco.Ambrezjanie i ich sojusznicy szybkoim się usuwali z drogi.Przypuszczał, że większość udała się do pobliskich namio-tów łączności w celu przekazania depesz.Jeden z oficerów Hakazitu przysunął się do niego i zapytał, przekrzykująchałas wywołany przez maszerujące oddziały: Wasza Wysokość? Tak? Te bomby.lub superbomby.Czy to prawda? Generale powiedział Marquoz, prostując się. Nie blefowałbym taksamo, jak nigdy bym nie skłamał.I tym stwierdzeniem zamknął sprawę.Minął pewien czas, zanim generał zorientował się, że nie uzyskał żadnej od-powiedzi.* * *Przemarsz przez Ambrezę był szybki i łatwy.Oczyszczono dla nich drogi,a nawet dostarczono pojazdy.Omijali większe miasta.Marquoz uznał, że lepiejunikać prowokacji.Wojska Ambrezy i jej sojuszników tylko im się przyglądały iczasami robiły zdjęcia.Chłodne, rześkie powietrze spowodowało, że maszerujące117oddziały, otoczone mgłą oddechów sprawiały jeszcze grozniejsze wrażenie, copodobało się Marquozowi.Było to bowiem świetne widowisko.Nietrudno było się zorientować, gdzie kończyła się Ambreza, a zaczyna Glath-riel.W Ambrezie panowała zima.Drzewa były pozbawione liści, a ziemia zmar-znięta.Teraz przed nimi rozpościerał się żyzny, zielony świat, drżący lekko wciepłym powietrzu.Odnosiło się wrażenie, jakby minęło się niewidzialną kurty-nę, przechodząc z póznej jesieni w środek lata.W tropikalnym Glathrielu nikt nieprzejmował się maszerującą armią.Istoty, które z wyglądu przypominały ludzi dominujących w świecie z Kom,można spotkać wszędzie.I nic dziwnego.Były to przecież prototypy, mniejsze niżludzie z Kom, ale mogło to być wynikiem klimatu, diety czy kombinacji różnychczynników.Miały również ciemniejszą skórę, niemniej jednak wyglądały jak lu-dzie.Większość chodziła nago.Część nosiła przepaski na biodrach i oczywiścieobroże.Znajdowały się tu wielkie plantacje, z których pochodził tytoń ambrezjańskii owoce tropikalne; wszędzie widać było kobiety, dzieci w różnym wieku i męż-czyzn pracujących na polach, harujących jak niewolnicy pod nadzorem ambre-zjańskich panów.Od czasu do czasu przerywali pracę i gapili się na maszerującąarmię, ale nie przyglądali jej się długo i kulili się z przerażenia.Ponad tysiąc lat domyślał się Marquoz.Wytępili w nich całą agresję, roz-winęli zaś cechy potrzebne do wykonywania pracy.Z przodu wybuchło jakieś zamieszanie i Marquoz pospieszył poznać jegoprzyczynę.Ku swemu zdumieniu stwierdził, że były to trzy bardzo młode ko-biety.Wyraznie o coś prosiły i nerwowo rozglądały się wokół.Były nagie, miałymiedziane obroże i niczym nie różniły się od reszty z wyjątkiem tego, że odwa-żyły się zbliżyć do maszerującej kolumny, gdzie nikt ich nie rozumiał, a nawetprawie nie zauważał. O co tu chodzi? zagrzmiał. Słyszy nas! wrzasnęły kobiety, jakby nagle oszalały. Możesz naszrozumieć! Bogu dzięki!Skinął głową twierdząco, a następnie rzekł do najbliższego dowódcy: Przekazać rozkaz.Wszyscy mieszkańcy Glathrielu, którzy się do nas zwró-cą, mają być wzięci pod opiekę i oczekiwać inspekcji.Zrozumiano?Rozkaz przekazano.Nie można przeoczyć żadnej okazji.Nie można rezygno-wać z żadnych ochotników, choćby byli mali i słabi.Poza tym jeden z nich możebył Cyganem albo Nathanem Brazilem poprawił się w myślach.Nie byłobydobrze, gdyby został gdzieś w tyle po tych wszystkich zabiegach, żeby się z nimspotkać pomyślał sardonicznie.Gdy zatrzymali się na nocleg, polecił przyprowadzić kobiety do siebie.Oka-zało się, że po drodze dołączyło do nich około dwudziestu ludzi, w tym tylkodwóch mężczyzn.Resztę stanowiły kobiety.Wszyscy byli przybyszami, którzy118obudzili się w Ambrezie.Studnia nie uznawała zmiany sześciokątów.Nowychprzeznaczonych do Ambrezy kierowała do dawnej Ambrezy, czyli Glathrielu.Zludzmi działo się odwrotnie.Aatwo ich było zatem wyłapać i wywiezć do Glath-rielu, gdzie ich zmuszano do pracy na polach i gdzie zakładano im obroże.Niktz nich nie mógł uwierzyć, że panuje tu taki okropny system.Nie mogli równieżzrozumieć, że mieszkańcy tak bezwolnie poddają się tyranii.Marquoz miał dotrzeć do północno-zachodniej granicy Glathrielu, przedostaćsię wzdłuż niej do wybrzeża, a następnie ruszyć prosto na północ do Ginzinu wcelu połączenia się z armią Mavry, zmierzającą ku zachodowi.Jego system łącz-ności był dobry.Dzięki obecności Jorgasnovarian, wielkich, brzydkich, płaskichistot z zawsze otwartymi paszczami, które potrafiły latać jak ptaki i mknąć setkikilometrów do najbliższej zaprzyjaznionej Bramy Strefy, szybko uzyskiwał in-formacje.Wiedział o bitwie stoczonej w Olbornie oraz o wydarzeniach, jakie poniej nastąpiły, zaledwie w ciągu kilku godzin od jej zakończenia.Mógł równieżwysyłać sygnały.Sześciokąt Ginzin położony nad Morzem Turagin wznosił się już przed nimi,ale wciąż nie było żadnych wiadomości od Brazila.Był to niegościnny, gorącykraj wulkaniczny, tak niedostępny dla większości ras składających się na jegoarmię; można go było jednak przejść wzdłuż samej granicy, gdzie ląd stykał się zmorzem.Marquoz zaczynał się obawiać, czy nie zdarzyło się coś złego.Marsz wzdłuż wybrzeża był powolny.Szczególne trudności sprawiał sprzętciężki.Kłopoty te pozwalały mu zapomnieć o nurtującym go niepokoju.Oczeki-wał pojawienia się Brazila w każdej chwili, a raczej podobizny Brazila, o czymtylko on będzie wiedział.Gdzie on się podział?Wreszcie ostatniego wieczora, jaki spędził w Ginzinie, obozując nie opodalwybrzeża, coś zaczęło się dziać.Słońce zachodziło.Marquoz siedział bezczyn-nie, obserwując grę świateł na falach.Był zwrócony plecami do zniżającego sięsłońca.Wiedział, że zniknie ono za grzbietem górskim, zanim rzeczywiście zaj-dzie.Wtedy właśnie wydało mu się, że coś dostrzegł na morzu.Wpatrywał się wnarastający mrok, pragnąc zorientować się, co to jest.Okręt! Tam był okręt!Waynir był technologicznie rozwiniętym sześciokątem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]