[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.*Gdy wyprawa Johna Cooka zmniejszona o pięciu niewolni-ków i sześciu Europejczyków ruszyła w ostatni etap podróżydo oceanu, ludzie byli w opłakanym stanie.Każdy prawie kulałczy utykał, wielu cierpiało na febrę, wszyscy byli pokryci ropieją-cymi skaleczeniami i pęcherzami.Odzież wisiała na nich w strzę-pach.Ale dokonali czegoś, co miało zapewnić im sławę wśródpiratów i korsarzy Nowego Zwiata, a teraz wracali do życia namorzu, co było ich żywiołem.I znowu Dawid Green się gdzieś zapodział.Tym razem niktnic o nim nie wiedział.John Cook wypytywał o niego Indian,a Edmund warcząc i grożąc próbował z nich wymusić jakąś od-powiedz.Ale czerwonoskórzy potrząsali głowami w doskonałejobojętności, nie chcieli zrozumieć ani jednego pytania i spokoj-nie zajmowali się swoimi sprawami.Był to ostatni dzień marszu.Wyprawa ruszyła w drogę, a Greena nie było.Brakło więc sied-miu Europejczyków.Dampier poprowadził pochód po rozległejplantacji bananów.Szli między pniami tych drzew, a właściwienie pniami, lecz stwardniałymi liśćmi, zachodzącymi jeden nadrugi do wysokości niekiedy dwudziestu stóp, gdzie wreszcierozchodziły się w szeroką koronę drzewa.John Cook podszedłdo czoła pochodu i bez ogródek zapytał Vasco: Czy twoi współplemieńcy sprzątnęli Dawida Greena?Vasco wzruszył ramionami. Jeżeli oni mają własne poglądy rzekł na to, kto jestpomocą w wyprawie, a kto jej zagraża to ich rzecz.* Patrz mapki 1 i 1a56Rozdział VIPIRACKIE ZABOBONYDotarłszy do Morza Karaibskiego, Dampier z nieodłącznymVasco i kilku innymi uczestnikami przeprawy przez międzymo-rze zaciągnęli się na statek niejakiego kapitana Wrighta, z którymmieli pozostać aż do połowy roku 1682.Włóczyli się od portu doportu przy wybrzeżach Nikaragui i Panamy, rzucali kotwicę przyniezliczonych wyspach, rozsianych wzdłuż północnych wybrzeżyPołudniowej Ameryki, od Wysp Perłowych, zwanych dziś Archi-pelagiem Perłowym, aż po Wyspy Zawietrzne.Pijatyki, kłótnie i bójki pięćdziesięcioosobowej załogi statkukapitana Wrighta nie raziły Dampiera.Nie widział też nic nie-zwykłego w napaściach na stateczki z ładunkami trzciny cukro-wej, ziarn kakaowych i skór.W jego oczach była to wyprawa spo-kojna, raczej nudna, choć z punktu widzenia dzisiejszych mary-narzy nie brakło tam przygód i wstrząsających zdarzeń.Gdyby marynarz z dzisiejszego okrętu został niespodziewanieprzeniesiony w tamte czasy, na pokład ówczesnego statku, prze-konałby się osobiście jak kruchej łupinie powierzano wówczasswoje życie.Niespodzianką byłby dla niego pierwszy nocleg,który by musiał spędzić na twardych deskach pokładu, czasemz plecioną matą zamiast poduszki pod głową, rzadko kiedy podkocem.Dalszą niespodzianką byłby posiłek z solonego mięsatwardego jak drewno.Ale najgorszy wstrząs przeżyłby przy za-poznawaniu się z nawigacją.Korsarze posiadali zazwyczaj wszelkie znane podówczas po-moce nawigacyjne, ale sztuka żeglarska nie posunęła się wielenaprzód od czasów Kolumba.Wright opuścił Anglię jako kapitanmałego statku handlowego, lecz załoga zmusiła go pod groząpowieszenia na rei do zajęcia się piractwem, które mu zresztąprzypadło do gustu.Jego zwykła nerwowość znikała w mgnieniuoka, gdy tylko przez lunetę dostrzegł możliwy łup na horyzoncie.W ciągu swych różnorakich przygód na Morzu Karaibskim pil-nował instrumentów żeglarskich jak oka w głowie.Ale nasz współczesny marynarz, stanąwszy na rufówce obokkapitana Wrighta i Dampiera, zamierzając określić położenie stat-57ku stwierdziłby przede wszystkim, że nie ma sekstantu.Do okre-ślenia szerokości geograficznej służyłoby mu jedynie astrolabium.Do określenia długości geograficznej nie miałby żadnych instru-mentów w ogóle.Musiałby określić położenie statku na mapie napodstawie zliczenia nawigacyjnego z uwzględnieniem znosu i po-prawek kompasowych.Ustalanie szybkości statku odbywało sięza pomocą wyrzucenia za burtę kawałka drewna, umocowanegona lince z węzłami.Obliczało się szybkość na podstawie liczbywęzłów na wyluzowanej lince przyczepionej do drewnianegokwadranta; były ponadto drewniane ekierki i kompas magnetycz-ny.W wolnym czasie sporządzano nowy kwadrant własnym prze-mysłem, by zastąpić urwany lub zniszczony.Jako jedyny rocznik astronomiczny i locja służyła prymitywnaksiążka Wagenera pod tytułem: Speculum nauticum.Zawartew niej informacje o wybrzeżach, prądach i mieliznach były bar-dzo niedokładne.Każdy doświadczony nawigator sporządzałwłasną locję.Autorami takich locji byli również Dampier i jegodawniejszy druh okrętowy, włochaty olbrzym Bazyli Ringrose.Na mapach tylko z grubsza naszkicowano linię wybrzeży, niebawiąc się w szczegóły.Wobec takiego wyposażenia nawigacyjnego bukanierzy, jaki inni żeglarze owych czasów, musieli czuwać nieustannie.Kara-no najsurowiej każdego, kto nie dość czujnie sprawował wachtę.Musieli też polegać na własnym doświadczeniu i instynkcie że-glarskim w stopniu znacznie większym, niż możemy to pojąćdzisiaj, gdy mamy do pomocy sprawne przyrządy i cały aparatwiedzy nawigacyjnej.Jeśliby można zaryzykować twierdzenie,że byli oni lepszymi żeglarzami od nawigatorów i pilotów na-szych czasów, to nie dlatego, aby ujmować zasługi i wiedzy współ-czesnym marynarzom, ale by podkreślić, jak powinniśmy podzi-wiać tych ludzi, którzy przed trzystu blisko laty przemierzaliAtlantyk i Pacyfik na swych wątłych i prymitywnych statkach.Nic więc dziwnego, że przy tak skąpej pomocy ze strony naukido walki z żywiołem żeglarze ówcześni byli głęboko przesądnii chętnie wierzyli we wszelkie złe czy dobre przepowiednie.Pewnego razu w czasie burzy na masztach pokazały się tań-czące płomyki, jak światła świec, zwane ogniami świętego Elma.Wiemy dziś, że zjawisko to powodują wyładowania nagromadzo-58nej w atmosferze elektryczności.Załoga statku Wrighta na tenwidok padła na kolana śpiewając w głos litanię, gdyż płomykipoczytywano za widomy znak obecności i opieki patrona żegla-rzy, świętego Erazma, zwanego też Elmem.Kiedy indziej, gdy długie fale kołysały kapryśnie statkiembukanierów, Edmund Cooke przyszedł do kapitana z naleganiem,by zmienić kurs.Twierdził, iż znajdują się w pobliżu zaczaro-wanej wyspy, która czasem wynurza się na powierzchnię morza,a czasem zapada w głąb. Patrzcie tylko, patrzcie! wołał wskazując z przerażeniemna fontannę wody wytryskującą prostopadle w górę w oddali ponawietrznej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]